piątek, 5 lutego 2016

Oscary 2016

To był długi i trudny rok dla Kiki. Obejrzałam masę wspaniałych filmów, w głowie kłębiło się tyle zaskakujących przemyśleń, a weny twórczej ZERO. Okres "przedoscarowy" jak wiadomo co roku daje mi recenzenckiego kopa. Pomalutku, kroczek po kroczku spróbuję ożywić swoje zardzewiałe już lekko filmowe natchnienie i urodzę kilka mam nadzieję bogatych interpretacji.

Rok 2015 przyniósł masę ciekawych produkcji, które doczekały się uznania ze strony Amerykańskiej Akademii Filmowej. Szczerze mówiąc śledziłam prognozy specjalistów już od wielu miesięcy, dlatego styczniowe nominacje nie zaskoczyły mnie zupełnie. Po raz kolejny pominięto czarnoskórych artystów, na co ci zirytowali się ogromnie, czego internauci standardowo nie puścili płazem.



W najważniejszej kategorii "The best picture" konkuruje aż 8 interesujących produkcji. Oglądamy i...oceniamy :)

Mad Max: Na drodze gniewu




10 nominacji:
  • Najlepszy film
  • Najlepszy reżyser: George Miller
  • Najlepsza charakteryzacja - WYGRANA
  • Najlepsza scenografia - WYGRANA
  • Najlepsze efekty specjalne
  • Najlepsze kostiumy - WYGRANA
  • Najlepsze zdjęcia
  • Najlepszy dźwięk - WYGRANA
  • Najlepszy montaż - WYGRANA
  • Najlepszy montaż dźwięku - WYGRANA

Tę oto znakomitość obejrzałam jako pierwszą. Będąc małą dziewczynką, mój drogi ojczulek katował mnie takimi trylogiami jak Gwiezdne Wojny, Indiana Jones czy właśnie "Mad Max" (za co oczywiście jestem mu dozgonnie wdzięczna), więc na premierę tego ostatniego oczekiwałam z największą niecierpliwością. Po seansie doznałam szoku, bo dawno nic nie dało mi aż tak ogromnej dawki przedniej rozrywki. Połykałam każdą poszczególną scenę w całości i smakowało wyśmienicie! Nawet nie było kiedy mrugać - tyle się działo! Za całą oprawę wizualną: efekty specjalne, zdjęcia, dźwięk i przede wszystkim montaż - Oscar murowany. Szybkość narracji i wielość akcji przy jednoczesnym minimalistycznym podejściu do dialogów nadało całości dynamizmu i efektownego tempa - dlatego też starałam się nie mrugać, by nie pominąć żadnego istotnego detalu. Istotnego z racji czysto rozrywkowej, absolutnie pomijam ważność merytoryczną. "Mad Max" nie jest niczym ambitnym w tym przypadku. Oglądamy na spokojnie natłok cudowności operatorskich, nie skupiając się przy tym na nieskomplikowanej fabule, której w sumie mogłoby nawet nie być. Bawimy się, nie interpretujemy, nie zastanawiamy nad ludzkim bytem. Pościgi, trupy i Tom Hardy. Najkrótsza recenzja świata.

Może i nie było ambitnie, ale kino wcale nie musi takie być, aby dawało przyjemność. Mnie taka umysłowa odskocznia dała dużo. Wyszłam z kina podekscytowana i wizualnie zaspokojona.

Filmweb: 7,3/10
Kika: 8/10

Marsjanin




7 nominacji:
  • Najlepszy film
  • Najlepszy aktor pierwszoplanowy: Matt Damon
  • Najlepszy scenariusz adaptowany
  • Najlepsza scenografia
  • Najlepsze efekty scpecjalne
  • Najlepszy dźwięk
  • Najlepszy montaż dźwięku

Jak widać zaczęłam od najmniej wymagającego od widza kina. Kolejna prosta rozrywka dla mas z przeuroczym Mattem Damonem na czele. Tutaj spotykamy się z powtórką fabularną z nagrodzonej w 2014 Grawitacji, z lekko domieszką humoru i liczebniejszą obsadą. Astronauta sam w kosmosie, musi wrócić na Ziemię, problemy problemy i problemy przed bite 3 godziny.

Tak jak w przypadku "Mad Maxa" bawiłam się dobrze. Matt poradził sobie w roli tymczasowego, samotnego mieszkańca Marsa. Jak widać Akademii też przypadł do gustu, co potwierdza jego jakże zaskakująca nominacja w roli pierwszoplanowej. Absolutnie kocham tego aktora i cieszę się z każdego jego sukcesu, ale niestety w tym przypadku uznałam wybryk amerykańskich specjalistów za przesadę. W jego grze aktorskiej w "Marsjaninie" nie ma żadnych fajerwerków ani zaskoczeń. Zaprezentował się przyzwoicie...i tyle. Sorry Matt, nie złość się :)

Co tam mamy jeszcze? Efekty specjalne- ok, scenografię - ok, przyjemne monologi głównego bohatera. Wszystko odpowiednio wyważone, przemyślanie i poprawne. Schematyczny hollywoodzki styl, pompatyczny i przekoloryzowany, ale fajny! Jednakże nominacji do Oscara nie powinno być ani jednej. Dobre, proste kino. Koniec kropka.

Filmweb: 7,6/10
Kika: 7/10

Most szpiegów




6 nominacji:
  • Najlepszy film
  • Najlepszy aktor drugoplanowy: Mark Rylance - WYGRANA
  • Najlepszy scenariusz oryginalny
  • Najlepsza muzyka oryginalna
  • Najlepsza scenografia
  • Najlepszy dźwięk

Powoli wchodzimy na wyższą półkę. Duet Spielberg - Kamiński znowu w akcji. Tutaj fabuła w przeciwieństwie do dwóch poprzednich produkcji wymaga ruszenia szarych komórek. Może nie aż tak bardzo, bo to przecież Ameryka, nawet najtrudniejsza historia musi być zaprezentowana lekko i banalnie, ale podkreślić muszę, że jest istotna. Zimna wojna zapisała się na kartach naszej historii, a nasz rodowity operatorski geniusz ukazał nam ją w odpowiednio wytonowanych szarych barwach. Nie wiem czy nie przesadzę tym stwierdzeniem, ale stylistyka "Mostu szpiegów" przypominała mi amerykańskie kino noir z lat '50. Gra światłocieni, jasna kolorystyka zachodu i chłodne barwy za granicą berlińskiego muru, niedopowiedzenia w kwestii moralności czy nawet charakterystyczne dla epoki kostiumy - ach, takie luźne skojarzenia, może to już zboczenie zawodowe.

Nasza opowieść skupia się wokół autentycznej postaci, amerykańskiego prawnika Donovana - granego przez doskonałego i w tym przypadku Toma Hanksa. Donovan decyduje się reprezentować w sądzie radzieckiego szpiega, Rudolfa Abela (Mark Rylance, słusznie docenionego przez Akademię), a na ówczesnych terenach ZSRR przetrzymują pewnego amerykańskiego pilota. Cóż więc należy uczynić? Robimy zamianę a wszyscy będą szczęśliwi. Tytułowy "Most szpiegów" odnosi się właśnie do tej legendarnej wymiany duszy za duszę.

Pomijając doskonały klimat, godny pochwały jest delikatnie moralizatorski wydźwięk ów produkcji. Reżyser stawia widza po stronie amerykańskiego mocarstwa, ukazując ZSRR jako oczywiście "tych złych". Jednakże wraz z postępem fabuły, odkrywamy ciepło i sympatię względem przetrzymywanego radzieckiego szpiega, co potwierdza choćby rodząca się przyjaźń między nim a głównym bohaterem - Donovanem. Z drugiej strony obserwujemy zmagania amerykańskiego pilota w radzieckiej niewoli, któremu daleko do bohaterskich ideałów. Dlatego przecięty odbiorca ma trudny orzech do zgryzienia, kto tu jest "tym dobrym"? Nasza Ameryka i reprezentujący go tchórz, czy wrogie mocarstwo z dobrodusznym artystą na czele? Może i ta czysta symbolika wydaje się być banalna, ale sprawnie trafia w nasze czułe serca. A dodając do tego fenomenalną, choć zrównoważoną grę Hanksa i jego pełne emocji spojrzenie podczas finalnej sceny na moście - śmiało zakwalifikować można najnowsze dzieło Spielberga do udanych.

Filmweb: 7,2/10
Kika: 7/10

Pokój




4 nominacje:

  • Najlepszy film
  • Najlepsza aktorka pierwszoplanowa: Brie Larson - WYGRANA
  • Najlepszy reżyser: Lenny Abrahamson
  • Najlepszy scenariusz adaptowany

Oj...zacznę nieprofesjonalnie. Jestem babą i płakałam na tym filmie jak głupia. Tak duża dawka emocji zawsze działa na mnie wybuchowo, a w tym przypadku serce zakuło mnie niejednokrotnie, a niechciane łzy spłynęły bystrym potokiem. Scenarzyści spisali się na medal, bo po seansie "Pokoju" duchowa sfera każdej kobiety popełni swoiste harakiri. 

Nie chcę powiedzieć za dużo odnośnie fabuły, gdyż widz zasiadający w fotelu i niewiedzący co za chwilę zobaczy, poczuje najwięcej. Ja niestety zostałam przedwcześnie poinformowana o tym co mnie czeka, oczywiście zrobiono mi to bez uprzedzenia, ale cóż, już przyzwyczaiłam się do tego, że ludzie uwielbiają karmić mnie spojlerami. A niech was szlag! Dlatego pozostawię ten film bez głębszego komentarza, to trzeba zobaczyć, by docenić wartość życia i piękna nas otaczającego. 

A na koniec Brie Larson - bardzo proszę o Oscara dla tej pani. Zmiażdżyła mnie, wypluła  a ja wiłam się z egzystencjalnego bólu. Mistrzowska kreacja!

Filmweb: 8,0/10
Kika: 8/10

Zjawa






12 nominacji:
  • Najlepszy film
  • Najlepszy aktor pierwszoplanowy: Leonardo DiCaprio - WYGRANA
  • Najlepszy aktor drugoplanowy: Tom Hardy
  • Najlepszy reżyser: Alejandro González Iñárritu - WYGRANA
  • Najlepsza charakteryzacja
  • Najlepsza scenografia
  • Najlepsze efekty specjalne
  • Najlepsze kostiumy
  • Najlepsze zdjęcia - WYGRANA
  • Najlepszy dźwięk
  • Najlepszy montaż
  • Najlepszy montaż dźwięku

Och Leo, dlaczego ty jesteś Leo... To będzie rok, w którym wreszcie może nie on, ale jego fani, doczekają się dla niego Oscara . Będzie miał z głowy tę całą nagonkę, że go nikt nie docenia, a przecież jest taki cudowny... Jak wiadomo już dawno statuetka powinna znaleźć się w jego kolekcji, niestety każdego roku, pojawiała się kreacja, która minimalnie wygrywała z jego bogatym aktorskim kunsztem. "Zjawa" dała mu pole do popisu i fakt jak bardzo się dla niej poświęcił i jak doskonale tę rolę przemyślał, powinno być potwierdzeniem tegorocznego sukcesu. 

Może jednak zaczniemy od oprawy wizualnej. Przez pierwszą godzinę projekcji przeżywałam obezwładniający audiowizualny orgazm. To co pan Iñárritu wymyślił dla widza przechodziło ludzkie pojęcie. Otwierająca film scena bitwy, nie bójmy się użyć tego słowa, była swoistym arcydziełem. Kamera podążająca za każdym z walczących bohaterów nachalnie wprowadzała widza w rozgrywającą się dziko akcję. Reżyser nie omieszkał w żywe, krwawe i brutalne obrazy walki, zmuszał nas do wędrówki przez śmierć, a my z odrazą lecz i fascynacją podążaliśmy krokami kamery, Po raz kolejny zastosowano technikę montażu zwaną "mastershotem", którą Iñárritu karmił nas zeszłego roku za sprawą oscarowego Birdmana. Oczywiście chodzi tutaj o pojedyncze długie ujęcie, nie pozwalające nam oderwać się od dziejącej się na ekranie akcji. Uwielbiam te magiczne zabawy w kinie "w poszukiwanie cięć".

Inną genialną sceną, przy której na chwilę wstrzymałam oddech, był pojedynek postaci granej przez boskiego Leo z niedźwiedziem. Cóż za realizm! Cóż za perfekcja! A żeby jeszcze dosłodzić w tej recenzenckiej cukrzycy, aktorstwo DiCaprio wniosło się tu na wyżyny. Właśnie wtedy odkryłam co takiego mój przyszły mąż zaprezentuje w nowej roli.

No to jeszcze trochę pozachwalam całość, zanim poleją się gorzkie słowa, których tak bardzo boję się wypowiedzieć. Nie specjalnie lubię streszczać fabuły, w czym czuję się nader słabo, ale żeby docenić to, co wielu krytykuje, muszę choć trochę wytłumaczyć co się dzieje na ekranie. Film skupia się na wędrówce ciężko zaatakowanego przez niedźwiedzicę Glassa (Leo), który to zmaga się z dziką i nieokiełznaną naturą, aby dokonać zemsty na człowieku (Tom Hardy) odpowiedzialnym za zabójstwo jego syna. Owa wędrówka ciągnie się w nieskończoność, groza i śmierć czają się na każdym kroku, widz jest wręcz bombardowany nieustającymi zagrożeniami, które spotykają głównego bohatera. Do tej przedłużającej się podróży, przerywanej metafizycznymi wizjami i okraszanej dźwięcznymi podcharkiwaniami poważnie rannego Glassa, należy podejść niestety krytycznie. Świszczący Leo rzeczywiście zwraca całą swoją uwagę i sprawdza się w swojej roli znakomicie, ale powolność akcji zmusiła mnie niejednokrotnie do cichego siorpania coli w obawie przed zaśnięciem. Piękne zdjęcia Emmanuela Lubezkiego na szczęście wyprowadzały mnie z tego chwilowego marazmu, dzięki czemu przypominałam sobie, że to właśnie natura gra tu pierwsze skrzypce i nawet jeśli teraz wydaję się być ona dla nas monotonna, za moment pokaże swoją nieokiełznaność. Niestety musiałam to sobie często uświadamiać, a przecież kino powinno być ciągłą, nieustającą audiowizualną przyjemnością, dzięki której zapominam o bożym świecie. Tutaj duży minus dla Iñárritu. Szkoda.

No ale wróćmy do plusów. Aktorstwo. Mamy trzy perełki. DiCaprio, Hardy i Domhnall Gleeson, o którym jeszcze nie miałam okazji wspomnieć. 
  • Leo - Chyba każdy pamięta jego rolę w Wilku z Wall Street. Energiczna, głośna i skandalizująca kreacja. Krzyczał, przeklinał, wychodził z siebie by osiągnąć aktorską perfekcję. Rola w "Zjawie" jest zupełnie inna, wyciszona, wręcz milcząca, ograniczona w słowa ale zaskakująco jak dla niego wyważona. Leo uwielbia się popisywać, postać Glassa jest jednak w jego wykonaniu cicha acz ekspresyjna. Te jego jęki, rzęchy, świsty skutecznie skupiają widzą na aktualnych, absolutnie niespektakularnych wydarzeniach. Ponadto jak już coś powie, to już powie. Doskonała przemiana godna statuetki. Jak nie, ratuje go już chyba tylko film o holokauście...
  • Tom - Moje wielkie zaskoczenie. Bardzo lubię tego aktora, ale chyba przede wszystkim z powodu ról jakie miał okazje przyjmować. Zawsze biła od niego taka sympatia i humor, nigdy nie zwracałam uwagi na jego warsztat aktorski. W "Zjawie" pokazał na co go stać. W przeciwieństwie do Leo, charakterystykę jego postaci poznajemy za sprawą słów, które wypowiada. Słyszałam wiele opinii, że Hardy swoją kreacją przewyższył nawet samego Leo! Oczywiście powodem jest właśnie scenariusz zbudowany zupełnie inaczej dla obydwu bohaterów. Glass - milczący samotnik poszukujący zemsty, oraz grany przez Hardy'ego Fitzgerald - rozgadany, egoistyczny buc. Krótko, idealnie dobrani charakterologicznie antagoniści. Więcej takich ról dla Toma proszę.
  • Domhnall - Właśnie zdziwiłam się, że nigdy o nim nic nie wspominałam. Nawet w tej recenzji nie padło słowo na jego temat, a o tym panu jest ostatnio bardzo głośno. Ten mało urodziwy rudzielec ma absolutnego nosa w wybieraniu dla siebie ról, ponieważ za cokolwiek się nie złapie, zamienia w złoto. Niepozorny z wyglądu, ale jakże wyrazisty na ekranie. Odkrycie ostatniej dekady! Postać kapitana w "Zjawie" niestety nie dała mu zbyt wielkiego pola do popisu, stąd też jak mniemam brak nominacji w kategorii aktora drugoplanowego, ale mimo wszystko słów kilka o nim powiem. Nie wyobrażam sobie nikogo innego, równie pasującego do przypisanej mu roli. Sprawdził się w 100%. Ponadto dialogi kapitana i Fitzgeralda były tak porywające, że czapki same spadają z głów. Rudzielcu mój ty, czekam na twoją życiową rolę. Np o holokauście :)
Podsumowując, wiele w "Zjawie" dzieje się przyjemnych dla oka i uszu rzeczy. Nie wspomniałam o dźwięku, mocny i groźny jak w "Mad Maxie", więc w tej kategorii mogę mieć problem z wyłonieniem ostatecznego zwycięzcy. Iñárritu  po raz kolejny pochwalił się swoim talentem, zatrudniając najlepszych ekspertów w swoich dziedzinach. Niestety w pewnych momentach ta magia unosząca się z jego kina rozmywała się gdzieś w eterze, psując artystyczny efekt. Smuteczek.

Filmweb: 7,4/10
Kika: 8/10

Spotlight




6 nominacji:

  • Najlepszy film - WYGRANA
  • Najlepszy aktor drugoplanowy: Mark Ruffalo
  • Najlepsza aktorka drugoplanowa: Rachel McAdams
  • Najlepszy reżyser: Tom McCarthy
  • Najlepszy scenariusz oryginalny - WYGRANA
  • Najlepszy montaż

Film absolutnie warty obejrzenia. Przede wszystkim ze względu na fabułę, bardzo aktualną i ważną. Kilka lat temu obległa nas informacja odnośnie pedofilii ściśle powiązanej z naszym przeukochanym, nietykalnym i świętym kościołem. Ten film w totalnym skrócie obrazuje nam, to co tak okrutnie odcisnęło na nas piętno zdrady głównych przedstawicieli katolickiej społeczności. Zacznę ponownie nieprofesjonalnie lecz personalnie. Do krzty obrzydliwie szczerze.

XXI wiek dał mi nie tylko pełnoletność ale i powolną możliwość podejmowania życiowych decyzji i stawiania się po konkretnej stronie barykady. Zostałam bierzmowana jak większość moich kolegów i koleżanek ze szkoły. Niestety kościelne paradygmaty i wszelkie nauki z nim związane zaczęły być dla mnie wtedy jasne i klarowne. Przepraszam za ową absolutną, może i rażącą szczerość, ale zniechęciły mnie one na tyle, by uznać całą instytucję kościelną za smutny, przekłamany i materialistyczny urząd. Cała sfera sakralna utonęła wtedy w moim pełnym sceptycyzmu umyśle. Znienawidziłam kościół, poniekąd zachowując Boga w sercu. Był to chyba rok 2003. Heh, wcześnie zaczęłam myśleć, co mnie bardzo cieszy. Cóż wywnioskować można, że od zawsze preferowałam racjonalizm nad fantasmagorycznymi powieściami. Mimo wszystko jednak przepraszam za powyższą dygresję, ale jest ona w miarę konieczna, bym przedstawiła swoje emocjonalne stanowisko w danej sprawie. Zekranizowanej, zwanej "Spotlight".

O samym filmie będzie krótko. Realizacja poprawna. Bez niepotrzebnych barwnych elementów. Ewenement produkcji związany jest z genialnym scenariuszem wartym złotej statuetki - tutaj nie mam wątpliwości. Widz stopniowo acz szczegółowo wprowadzany jest w istotę fabuły, jaką jest skandal związany z bostońskim klerem i jego seksualnymi preferencjami. Tematyka nie powinna być obca dla wszystkich żyjących i wychowujących się w moich czasach, ale odświeżenie i proste ponowne ukazanie tego obrzydliwego zjawiska społeczeństwu było zwyczajnie genialne. Samo prowadzenie scen, lekkie, szczegółowe i skrupulatne - wymaga docenienia.

Ponadto gra aktorska, zrównoważone ale jak poprowadzona! Brawa za reżyserię! A sami aktorzy z nominowanym do Oscara Markiem Ruffalo na czele zasługują na owację na stojąco. Bez niepotrzebnej przesady, odpowiednio stonowali ale jakże autentyczni! Zapomniałam, że jestem w kinie. Byłam ich bacznym obserwatorem, czujnie śledzącym każdy pojedynczy ruch. Przedstawioną historię kupiłam w 100%, Uwierzyłam i płakałam nad idiotyzmem praw rządzących aktualnym światem. Cóż, żyliśmy w ciemnogrodzie i obawiam się, że jeszcze długo w nim pożyjemy...

Nie mam zamiaru nikogo zniechęcać do religii katolickiej, bądź porzucenia Boga, w którego cały nasz polski kraj wierzy, apeluję jedynie o zniesienie celibatu w kościele. Jest to dla mnie wymysł idiotyczny, który sprowadził do wielu na wskroś złych zdarzeń. Cóż, chyba jedyny wniosek jest taki - trzeba bzykać by być normalnym, zmieńmy to.

Bardziej zwierzenia niż recenzowanie, ale dziękuję twórcom za angaż emocjonalny. Lubię to.


Filmweb: 7,6/10
Kika: 8/10
     

Big Short



5 nominacji:

  • Najlepszy film: (powiem tylko tyle, że Brad Pitt po raz kolejny na stołku producenckim, będzie kolejny Oscar?)
  • Najlepszy aktor drugoplanowy: Christian Bale
  • Najlepszy reżyser: Adam McKay
  • Najlepszy scenariusz adaptowany - WYGRANA
  • Najlepszy montaż

Nie zrozumiałam nic i przyznaję się do tego bez bicia. Nie wiem o co chodziło, co zrobili główni bohaterowie, czy to było dobre czy złe, opłacalne czy nie, istotne dla świata czy nie - po prostu ogarnięcie poziom 0! Wiem jedno, gospodarka runęła, a Amerykanie potwierdzili swoją głupotę tak nierozsądnie podchodząc do tematu nieruchomości hipotecznych. Szczerze, zawsze uważałam ich za idiotów, ale jeśli rzeczywiście tak brali kredyty jak to przestawił  film, to serio cud, że jeszcze potrafią się sami podcierać. 

Fabułę mam nadzieję streściłam w poprzednim akapicie. Więcej nie potrafię powiedzieć nic w tej kwestii. Zrobię jedynie to co potrafię, ocenię go pod względem realizatorskim. Może najpierw wytłumaczę czemu ten film jest tak niezrozumiały i dlaczego, po co, jaki efekt końcowy. Cała produkcja opiera się na dialogach obfitych w skomplikowaną terminologię maklerską, która pomimo tego, że jest wręcz łopatologicznie tłumaczona przez pojawiające się gościnnie na ekranie gwiazdy (m.in. Margot Robbie czy Selenę Gomez) i tak niewiele nam to daje by cokolwiek nasz mały móżdżek ogarnął. Oczywiście jest to fajne i innowacyjne, w natłoku niejasnych przeciętnemu Kowalskiemu skrótów i terminów pojawiają się pomysłowe objaśnienia, okraszone soczystym żartami, z popularną i chwytliwą muzyką w tle. Można kupić ten zestaw, czemu nie. Kika jednak zachwycona tym nie była.

Znowu muszę przyczepić się do głupoty Amerykanów. Trudne dialogi + łatwe wszystko inne i niby mamy arcydzieło? Amerykanie zmusili mnie do myślenia? Pokazali, że jednak robią zawiłe kino, wymagające skupienia? Absolutnie nie! Znowu starają się manipulować naiwnością przeciętnego widza. Skoro nie wiem co się dzieje na ekranie - to nie znaczy że muszę uznać cały film za ambitny. Skoro nóżka tupie mi przy każdej scenie, bo leci mój ulubiony kawałek - to nie znaczy, że ścieżka dźwiękowa robi cały klimat. A przede wszystkim, jak widzę fajną obsadę - to nie znaczy, że wzbiliśmy się na aktorskie wyżyny. "Big Short" jest dla mnie mętny i niespójny. Wszystko działa niezależnie, nie tworząc jednej produkcyjnej całości. W jednej chwili staram się zrozumieć jakiś biznesowy żargon i skupiam się na tym najbardziej, niestety tłumaczenie (czasem wręcz dziecinnie proste) nie oddaje jego pełnego znaczenia, przez co dalej nie wiem co się dzieje. Idąc dalej dostaję masę filmowych bonusów (które wciąż wymieniam), które niby mają rekompensować moją niewiedzę, ale to mnie niestety nie satysfakcjonuje. Obawiam się, że scenarzyści troszeczkę przesadzili, wiem, że ich cel był zamierzony, ale nietrafiony w mój gust.

Gra aktorska jest poprawna, niewybitna, nieoscarowa... "Big Short" obejrzałam z miłą chęcią i przyjemnością, pomimo swojej niewiedzy. Nie zdawałam sobie sprawy co się dzieje na ekranie i dlaczego tak jest, ale wciąż wyczekiwałam na ten zapowiadający się od pierwszych minut kryzys gospodarczy. Liczyłam, że niebawem dowiem się co zyskają na tym bohaterowie, ale się nie dowiedziałam. Oczywiście jest to tylko i wyłącznie moja wina, widać niedokładnie się skupiłam na fabule i wiele rzeczy mi umknęło, ale dobrnęłam do napisów końcowych i nudziłam się nawet mniej niż na "Zjawie" - prawdopodobnie najlepszym filmie roku, więc szacun, nie? Filmu nie polecam. Nic nie wniósł do mojego życia. Nic nie jest warte uwagi. Typowy amerykański przeciętniak, który chciał był legendarny.


Filmweb: 7,5/10
Kika: 6/10 (o łaskawa ja)

Brooklyn




3 nominacje:

  • Najlepszy film
  • Najlepsza aktorka pierwszoplanowa: Saoirse Ronan
  • Najlepszy scenariusz adaptowany
Uch...dobrnęliśmy do końca! Ostatni film nominowany w kategorii "Najlepszy film". Hmm. Myślałam, że będzie gorzej, serio, ale chyba znowu byłam bardziej pod wrażeniem rudzielca Domhnalla niż całej reszty. Nic nie szkodzi. To dobrze, że potrafi on uratować nawet najgorszy shit. Brawo ty <3

"Brooklyn" to kolejna mdła historia trójkąta, gdzie młoda Irlandka Eilis postanawia emigrować do Stanów Zjednoczonych w poszukiwaniu lepszego życia. Oczywiście tam zdobywa wykształcenie, poznaje chłopca, radzi sobie całkiem nieźle. Tak wygląda pierwsza część filmu. Niby monotonnie i nijako, ale w trakcie seansu przerwy na papierosa nie zrobiłam - więc coś mnie tam może i urzekło. Druga część filmu jest o wiele ciekawsza. Eilis wraca do Irlandii i spotyka ją szereg miłych niespodzianek. Dostaje wymarzoną pracę, poznaje najpiękniejszego, najwspanialszego i najbogatszego z wszystkich rudych na świecie (oczywiście wiadomo o kim mowa) i zaczyna ją żreć sumienie, czy wrócić do ukochanego poznanego w US i całkiem przeciętnej pracy, czy zostać w domu i wieść idealne życie z najpiękniejszym, najwspanialszym i najbardziej rudym z wszystkich bogatych. I ot mamy trójkąt o którym wspomniałam na początku akapitu, Co zrobi Eilis? Zaspojleruje, bo chcę zinterpretować ostatnią scenę, więc kto nie chce, niech nie czyta:

SPOJLER
Eilis wybierze ukochanego i powróci do Stanów. Rudemu złamie serce, bo wyjścia nie miała niestety innego. Otóż, będąc na emigracji, Eilis przed wyjazdem do rodzinnej Irlandii bierze tajemny ślub z ukochanym - za jego namową, a wręcz typową włoską nachalnością (tak, ten frajer jest Włochem) czym potwierdza swą dozgonną wierność i przynależność do ów chłopca. Jest jej bardzo ciężko wracać, ponieważ jej krótki pobyt w Irlandii zaowocował nie tylko w satysfakcje zawodową ale i przypływ dojrzałego, żywego uczucia względem przystojnego rudzielca Jima. Zaobserwować to można podczas sceny końcowej na statku odpływającym do Ameryki. Eilis z tęsknotą patrzy w stronę domu, jest zadumana, może i nieszczęśliwa. Wie, że popełniła błąd wychodząc za Włocha, który przywłaszczył ją sobie na całe życie i nic już tego nie zmieni. Pierwsza część filmu pokazała jak młoda, naiwna i bezsporna była Eilis, na wszystko się zgadzała, zero asertywności - ślub jest tego idealnym, beznadziejnym przykładem. W drugiej części filmu obserwowaliśmy naszą bohaterkę jako mądrą, doświadczoną przez los a nawet lekko sporną w kontaktach z Jimem i matką. Jest inna. Jest też odpowiedzialna, dlatego decyduje się na gorzki powrót do męża.
KONIEC SPOJLERA

Myślę, że dla samej końcówki, którą pokrótce opisałam w akapicie wyżej, warto zobaczyć ten film, Można nad nim troszeczkę podumać, nie jest ciężki, a scenografie i kostiumy robią przyjemne wrażenie. Aktorki nie skomentuję, bo za nią nie przepadam, ale Domhnall standardowo zmiękczył moje kolana, ukradł moje serce i skutecznie oderwał od lekko nudnej i oklepanej fabuły. Polecam romantyczkom i tylko im.

Filmweb: 7,0/10
Kika: 6/10









Podsumowanie:

Wow pierwsze na tym blogu, bo jeszcze nigdy nie udało mi się obejrzeć wszystkich nominowanych filmów przed galą oscarową! (teraz bijecie brawa dla Kiki, a ja kontynuuję) Statuetkę za najlepszy film odbierze zapewne "Zjawa" za najlepszą oprawę graficzną, aktorską i oczywiście reżyserską. Wszystko oprócz fabuły było tu perfekcyjne. Należałoby też docenić "Mad Maxa" za spójność i realizację prostego acz doskonałego dzieła filmowego. Może i jego płytkość nie jest warta statuetki, ale przynajmniej fabuła się nie rozpadała. Akademio, decyzja należy do Ciebie!


niedziela, 18 stycznia 2015

Oscary 2015

Witam w nowym 2015 roku! Jednakże dopiero 15 stycznia rozpoczął się dla mnie rok, kiedy to zostały ogłoszone nominacje do Oscara. Zapowiada się na duże emocje. Polska walczy aż o 5 statuetek w 4 różnych kategoriach. W tym roku również planuję oglądać galę wręczania Oscarów, aaaa i nowy wpis musi być :)

Tymczasem kibicujemy => Idzie <=, Joannie i Naszej Klątwie oraz Ani Biedrzyckiej (Czarownica) i oglądamy resztę nominacji.

Zapraszam do moich krótkich recenzji ;)

Grand Budapest Hotel


9 nominacji:

  • Najlepszy film
  • Najlepszy reżyser
  • Najlepszy scenariusz oryginalny
  • Najlepsza charakteryzacja i fryzury      WYGRANA
  • Najlepsza muzyka oryginalna                WYGRANA
  • Najlepsza scenografia                            WYGRANA
  • Najlepsze kostiumy                                WYGRANA
  • Najlepsze zdjęcia
  • Najlepszy montaż

Jestem absolutnie zachwycona aż takim zainteresowaniem Akademii Wesem Andersonem. Wes w dość specyficzny sposób tworzy swoje filmy, z dość bajkową narracją, kolorową scenografią, ironicznymi dialogami i wykwintnym humorem kupił mnie już dawno temu. Bez wątpienia jest to jego najlepsze dzieło, doskonale przemyślane, zrealizowane i zagrane. Ciężko mi nawet zrecenzować coś tak perfekcyjnego, dlatego pominę opis fabuły, a skupię się bardziej na ocenie Grand Budapest Hotel pod względem możliwości Oscarowych.
Fabularnie film skupia się na przygodach bohaterów, związanych z tytułowym Hotelem Grand Budapest i trzeba przyznać, że dzieje się tu wiele. Mamy świetnie dobraną obsadę (Ralph Fiennes, Tilda Swinton, Adrien Brody, aż żal nie wymienić reszty...), aktorzy mogą się pobawić swoimi postaciami ze względu na przekomiczny scenariusz. Wes i jego wyobraźnia po raz kolejny zaskakują i nie rozczarowują. Magiczny klimat jego filmów jest również obecny i w tym przypadku, Statyczna kamera nie męczy oko widza, pozwala nam skupić się na rozgrywającej się akcji, a proste kadry przypominają podziwianie obrazów - kolorowych, bogatych w detale, magnetyzujących i bawiących do łez. Dobra współpraca z scenografowami, charakteryzatorami i kostiumologami zaoowocowała stworzeniem wyjątkowego Andersonowego świata.
Trzeba to jednak pokochać, bo kino Wesa jak już mówiłam jest specyficzne i czy je pokochacie, zależy od Waszej wyobraźni :)

Kika 9/10
Filmweb 7,8/10 

Boyhood


6 nominacji:
  • Najlepszy film
  • Najlepszy aktor drugoplanowy - Ethan Hawke
  • Najlepsza aktorka drugoplanowa - Patricia Arquette      WYGRANA
  • Najlepszy reżyser
  • Najlepszy scenariusz oryginalny
  • Najlepszy montaż

Sam pomysł powinien dostać Oscara. Producenci wykazali się nie lada odwagą, żeby poświęcić 12 lat na realizację swojego projektu. Mega szacun i muszę przyznać, że wyszło to dość interesująco.
Największym zarzutem tego filmu, co chyba każdy kto obejrzał to potwierdził, jest jego długość (prawie 3h) i brak akcji, Oczywiście słowem kluczem była obezwładniająca nuda. Nie powiem, że początkowo zgodziłam się z powszechną, druzgocącą opinią, to było nudne i nijakie. Trzeba jednak dotrwać do końca, by zrozumieć przesłanie i zasmakować tego, co miało tu najważniejsze znaczenie. Dlatego zmienie słowo klucz z "nudy" na "życie". Boyhood miał na celu wprowadzenie widza w historię, którą każdy z nas doskonale zna. Fabuła przedstawia życie każdego prostego człowieka, gdzie po tak długim seansie pogrążamy się w nostalgii i odnajdujemy w bohaterach nas samych. Czy zastanawialiście się kiedykolwiek jak wyglądałby film, w którym to Wasza historia byłaby głównym wątkiem? Nudy, co nie? Żadnej strzelaniny, morderstw, intrygi, ale jednak poszczególne sceny z naszego życia czynią go dla nas wyjątkowym i jedynym. 
Przede wszystkim wzruszyła mnie postać mamy granej przez Patricię Arquette (świetna Oscarowa kreacja), która poświęciła wszystko dla swoich dzieci, a w momencie kiedy te dorosły i postanowiły rozpocząć swój własny rozdział i zostawić matkę - ta popada w rozpacz. Całe jej życie poświęciła synowi i córcę, aż wreszcie pozostała z niczym. Ten dramat dotyczy każdego człowieka. 
Prawdziwość scenariusza nadaje całości melancholijnego wyrazu. Odnajdźmy w Boyhoodzie siebie a odkryjemy jego rzeczywistą wartość.

Kika 8/10
Filmweb 7,3/10 

Whiplash


5 nominacji:
  • Najlepszy film
  • Najlepszy aktor drugoplanowy - J.K.Simmons     WYGRANA
  • Najlepszy scenariusz adaptowany
  • Najlepszy dźwięk                                                    WYGRANA
  • Najlepszy montaż                                                   WYGRANA

Chyba zaczęłam od najlepszych produkcji, bo póki co, wszystkie obejrzane przeze mnie nominowane do Oscara filmy, pokazują świetne, ambitne, współczesne kino. Nie inaczej jest z Whiplash. Prawdziwa gratka dla miłośników muzyki.
Młody Andrew, uczący się perkusista, poprzez wręcz niezdrową ambicję i potrzebę absolutnej perfekcji, poświęca się swoim muzycznym inspiracjom, pokazując, że nie tylko talent świadczy o sukcesie, ale trening i dopracowanie własnego warsztatu. 
Genialna kreacja aktorska Simmonsa doskonale barwi fabułę, a wszechobecny jazz koloruje ciemne, słabo oświetlone sceny z sal jednego z amerykańskich konserwatoriów muzycznych. 
A koniec... Ach warto. Polecam gorąco!

Kika 8/10
Filmweb 8,4/10

Birdman


9 nominacji:
  • Najlepszy film                                   WYGRANA
  • Najlepszy aktor pierwszoplanowy - Michael Keaton
  • Najlepszy aktor drugoplanowy - Edward Norton
  • Najlepsza aktorka drugoplanowa - Emma Stone
  • Najlepszy reżyser                             WYGRANA
  • Najlepszy scenariusz oryginalny      WYGRANA
  • Najlepsze zdjęcia                               WYGRANA
  • Najlepszy dźwięk
  • Najlepszy montaż dźwięku

To nie mogło nie wypalić. Genialny!
A ponieważ w filmie była cudowna scena związana z zawodem krytyka, jego sposobem pracy, pominę oceniające wywody, a skupię się na samych "etykietach"

"rewelacyjny, elektyzujący scenariusz"
"doskonałe dialogi"
"kamera...cóż ona ze mną czyni, nie można się oderwać!"
"ruchy kamery... aż mnie ściskało od środka z zachwytu"
"kamera kamera kamera kamera <3"
"sprytny montaż, prawie niezauważalny"
"filozoficzno-metaforyczna pierwszej część filmu"
"druga część... mamy Birdmana i efekty specjalne, jest szał!"
"jakie zakończenie, o jezusie maryjo, wgniatające w fotel"
"wielki powrót Keatona, doskonale obsadzona rola, doskonale odegrana, doskonały portret psychologiczny"
"Norton, wreszcie wrócił, mój stary, dobry, utalentowany Norton"
"duet Keaton - Norton, to jest prawdziwe aktorstwo, odbijają od siebie tylko piłeczki, a ja jestem sędzią, który nie może ogłosić innego wyniku jak pełen profesjonalizmu remis"
"Emma Stone - ogromne zaskoczenie, dobra jest!" 
"Skubaniutka, młodziutka i jak gra!"
"aktualnie Birdman to mój tegoroczny faworyt, absolutny!"

Kika 9/10
Filmweb 7,8/10

Foxcatcher


5 nominacji:

  • Najlepszy aktor pierwszoplanowy - Steve Carell
  • Najlepszy aktor drugoplanowy - Mark Ruffalo
  • Najlepszy reżyser
  • Najlepszy scenariusz oryginalny
  • Najlepsza charakteryzacja i fryzury

Hurra. Nareszcie jakaś kupa.
Nie rozumiem czemu znalazł się on wśród oscarowych wyróżnień. Cóż takiego w nim urzekło? Ok, przeczytałam parę opinii, starałam się zrozumieć fanatyków Foxcatchera, niestety jednak nic mnie nie przekonało. Pozostaję przy kupie. I chętnie wytłumaczę, czemu akurat kał!

Po pierwsze: To są nudy nie zmierzające do niczego. Nudzić się, żeby się nudzić, a potem się kłócić z hejterami, że te nudy to budują klimat. Czekam na pierdolnięcie, bo aż za dużo tych nudów - stwierdziłam podczas seansu. Było pierdolnięcie, a potem znowu nudy. Więc w skrócie moi drodzy, przede wszystkim oczekujcie od Foxcatchera NUDÓW!!!

Po drugie: Trudne relacje 3 bohaterów, czyli braci Schultz, zawodowych zapaśników (Ruffalo i Tatum) oraz opiekuna klubu zapaśniczego "Foxcatcher" (Carell), zostały ukazane zbyt powierzchownie i moim zdaniem nie do końca klarownie. Fanatycy tego filmu rozczulają się nad genialną dramaturgią budowaną między powyższymi bohaterami, świetne portrety psychologiczne, rewelacyjne zarysowane problemy egzystencjalne. Co widzi Kika? 2 braci - 1 jest fajny, 2 jest głupkowatym napakowanym bucem. Widzę pseudo-trenera, który ma przez cały film minę srającego kota i to podobno świadczy o jego wybitnym warsztacie aktorskim...Whaat?!

Po trzecie: Obsada. Tu się pośmieję :) Ok, oprócz Ruffalo, ale to nie powinno być niespodzianką, on po prostu za co się nie dotknie, przemienia w złoto. Perełka tego filmu, w ogóle perełka współczesnego kina. Więc od Ruffalo proszę się odpitolić, ale reszta...haha jest beka! Zaczęłam o Carellu i jego fekaliowej mimice, więc dodam słów kilka. Rozumiem skąd nominacja do Oscara, aktor komediowy zdecydował się na rolę dramatyczną, spoko, czaje. Ale zapytam szczerze, czy to był aż tak zjawiskowy performance żeby rzucać się na najważniejszą z amerykańskich nagród filmowych? Nie wiecie? To wam odpowiem. Nie, występ Steve'a Carella nie zasługuje na nominację, a nawet oklaski. Fajnie go ucharakteryzowali, na początku z zainteresowaniem obserwowałam nieznany mi wcześniej styl gry ów komediowego aktora, ale wraz ze zwiększającym się poziomem nudy, Carell zaczynał bardziej irytować niż zachwycać. Poza tym jeśli już jesteśmy przy  aktorach komediowych w dramatycznych odsłonach, czemu Akademia zdecydowała się pominąć Jennifer Aniston w jak dla mnie rewelacyjnym Cake? Właśnie w tym filmie zobaczyłam kawał dobrego aktorstwa, a nie w Foxcatcherze. Akademio, czy ktoś w ogóle oglądał te filmy? Wstydźcie się! 

Pojechała po Carellu, czas na Channinga Tatuma - bożyszcze kobiet w realu, człowiek młot z Foxcatchera. No cóż, szacun za przygotowanie do roli. Był napakowany, widać, że trochę musiał tych zapasów potrenować, bo finalnie wyszło dość realistycznie. Jeśli zaś chodzi o okazywanie emocji...tak, to był ewidentnie jego sposób gry, ale bardzo nieefektowny. Postać Marka Schultza, w moim odczuciu była głupia, naiwna i prostacka. Nie było w tym niczego wartego uwagi, same głupie spojrzenia i wyćwiczone macanki na macie. 

Po czwarte: Proszę mi nie wypominać, że nie podobał mi się film, bo nie lubię sportu i jestem głupią dziewczyną, prawdopodobnie fanką Tatuma, która oczekiwała seksownych scen z jej ukochanym aktorem, a nie jakiejś smętnej biografii nudnych ludzi sportu.Tak się składa, że lubię sport, może mniej uprawiać, ale na pewno oglądać i kibicować. Zapasy żeby było śmiesznie bardzo dobrze znam i bardzo bardzo lubię ze względów rodzinnych:) W Foxcatcherze rzeczywiście wątek sportowy nie kulał. Pokazali to co mieli pokazać i wyszło ok. Tatuma fanką nie jestem, a wręcz go nie lubię. Nie uważam go za dobrego aktora i tyle. W powyższym dziele filmowym pokazał ponadto jak bardzo jest głupi - albo sam wpadł na to jak zagrać, żeby było fajnie, albo ktoś mu podsunął taki pomysł i jak kretyn się na to zgodził. Tak jak Ruffalo był super, a Carell w miarę, Tatum jeździ brzuchem po mule. 

Po piąte: Mówiłam już, że nudne?

Kika 6/10
Filmweb 6,6/10

Interstellar 


5 nominacji:

  • Najlepsza muzyka oryginalna
  • Najlepsza scenografia
  • Najlepsze efekty specjalne     WYGRANA
  • Najlepszy dźwięk
  • Najlepszy montaż dźwięku


Jakiś czas temu zaczęłam pisać recenzję tego cuda, niestety po 2 akapitach wymiękłam. Nie miałam nawet chęci tego zachwalać ani zjeżdżać. Dziś jednak nadszedł dzień, w którym dokończę swoją myśl, a oto i ona...

Na premierę Interstellar czekałam parę długich miesięcy. Genialny trailer wbijał mnie w fotel, pomimo tego, że od początku byłam nastawiona dość sceptycznie. Wiem co Nolan wyprawia przez ostatnie lata, nie wszystko wychodzi mu tak jak kiedyś, inspiracje Odyseją... Kubrica, no nie nie, to będzie gniot, musi być!
Spodziewałam się jednak genialnych efektów specjalnych, dlatego zdecydowałam się na mój pierwszy raz z Interstellar na warszawskiej Sadybie, w IMAXie - że niby doznam tam niezapomnianych wrażeń. Ok. zaufam. 27 zł. Ma być orgazm.
....
Nie było.
...
no może troszeczkę :)

Cooper (Matthew McConaughey) to przystojny farmer, samotny ojciec dwójki dzieci, kochający, oddany rodzinie wesołek - idealny przykład amerykańskiego ideału. Jakże jest nam smutno kiedy dowiadujemy się, że świat zmierza ku zagładzie, nie ma co jeść, czym oddychać i jedynym wybawcą jest...ów nasz boski farmer! Ponieważ niegdyś bawił się w pilotowanie statków kosmicznych, bierze udział w tajnym projekcie NASA by wreszcie wykazać się jako prawdziwy bohater, zbawca ludzkości i kosmiczny komandos. Oczywiście mamy tam jakiś tunel czasoprzestrzenny, kilku naukowców szukających idealnej planety na którą moglibyśmy się przenieść, garść trupów, robotów, czyli fajniutki Sci-fiction, bardzo przyjemny i nawet składny, ale z małą domieszką hollywoodzkiego syfu. No i tu bajka się kończy, a w ustach pozostaje lekki niesmak.

Może zacznę od pozytywów. Film jest wizualnie piękny i choć "piękno" jest pojęciem względnym, śmiało go dziś tutaj użyję, ponieważ estetyka każdego kadru powala na kolana. Nie dziwie się więc, że Akademia nominowała do Oscara Interstellar w samych technicznych kategoriach. Za efekty specjalne będę trzymała kciuki, muzyka również mnie nie zawiodła, ale na nic więcej Nolan sobie nie zasłużył. Merytorycznie wszystko leżało. Historia ciągnęła się w nieskończoność, scenariusz przekombinowali, a samo zakończenie sromotnie rozczarowuje, Miało być z efektem zaskoczenia, wyszło miałko, a wręcz obrzydliwie surrealistycznie. Zazwyczaj stosując pojęcie "surrealizm" w krytyce filmowej staram się podkreślić wyjątkowość i osobisty kulturowy podziw dla danej produkcji. W przypadku Interstellara byłam tym zjawiskiem bardziej rozczarowana niż zachwycona. Piękny obrazek, owszem, ale fatalna treść. Zamerykanizowana do szpiku kości, zbyt rodzinna i wydumana. Nic odkrywczego, wiele pomysłów zapożyczonych od innych twórców, Mimo wszystko nie polecam. Przykro.

Kika 7/10 (i tak za wysoko)
Filmweb 8,1/10 (whaaat?!)

Gra tajemnic


8 nominacji:
  • Najlepszy film
  • Najlepszy aktor pierwszoplanowy - Benedict Cumberbatch
  • Najlepsza aktorka drugoplanowa - Keira Knightley
  • Najlepszy reżyser - Graham Moore
  • Najlepszy scenariusz adaptowany    WYGRANA
  • Najlepsza muzyka oryginalna
  • Najlepsza scenografia
  • Najlepszy montaż
Nie było źle, ale liczyłam jednak na coś więcej. Tyle w ramach wstępu.

Generalnie film mi się podobał, muszę przyznać, że był interesujący, łatwy w odbiorze i dobrze zrobiony. Niestety jak dla mnie trochę mu brakuje do poziomu kilku pozycji z tegorocznych nominacji oscarowych (oczywiście mam tu na myśli Birdmana, Grand Budapest Hotel, czy choćby Whiplash). W żadnym wypadku nie będę Gry tajemnic specjalnie krytykowała, wręcz przeciwnie. W pierwszej kolejności trochę się pozachwycam, a na koniec wytłumaczę czemu jednak zdecydowałam się na obniżenie ogólnej oceny. 

Zacznę od obsady. Kolejny oscarowy strzał w dziesiątkę! Cumberbatch świetnie poradził sobie w roli Alana Turinga, matematycznego geniusza. Choć scenariuszowo jego postać mocno nawiązywała do Sherlocka (chyba nie muszę tłumaczyć, że Cumberbatch wraz z Martinem Freemenem występują w serialu tv ukazującym przygody znanego detektywa), Benedictowi udało się stworzyć coś nowego i nie zawiódł mnie! Świetnie podkreślił specyficzną osobowość Turinga. Za jego błyskotliwością, arogancją i emocjonalną rozterką kryła się ironia i zręczny żart. Wszystko to jakoś fajnie się komponowało i zamiast kolejnej kopii Holmesa, dr House'a czy Sheldona z Big Bang Theory - otrzymaliśmy nowy ekscentryczny charakter. Cumberbatch nie tylko wykazał się pomysłowością, ale i nieprzeciętnym aktorstwem. Jego rola absolutnie zasługuje na Oscara, chociaż konkurencję ma sporą i tak umieszczę go pośród moich tegorocznych faworytów. <3 

Keira Knightley również poradziła sobie świetnie, chociaż z niezrozumiałego dla mnie powodu na Filmwebie zażarta dyskusja się zrobiła jaka to ona w Grze tajemnic nie była fatalna. Hmm. Powiem krótko, bo zaczynam za bardzo się rozpisywać, Keira zagrała przyzwoicie, bardzo mnie się jej postać podobała, biło od niej ciepło i zwyczajna sympatia. Rola rzeczywiście nie jest oscarowa, ale tylko ze względu na słabo rozpisaną rolę. Aktorka nie miała jak się wykazać, pomimo słabego scenariusza zrobiła co mogła i tyle, nie jej wina. 

Poza tym zachwalę scenografię, kostiumy i muzykę. Cały czas czuliśmy wojenną atmosferę, Graham Moore zdecydował się na interesujący zabieg wprowadzenia gdzieniegdzie materiałów archiwalnych lub komputerowo zrealizowanych zdjęć prosto z pola bitwy. Nadawało to całości charakteru, nie skupialiśmy się wyłącznie na zagadkach tajnej Enigmy, ale wciąż pozostawaliśmy w klimacie bezwzględnej, militarnej wojny. 

I pomimo tego, że pracowało przy Grze tajemnic tyle znamienitych osób, którzy odwalili kawał dobrej, profesjonalnej roboty - to scenarzyści musieli spieprzyć... No cholera jasna, po raz kolejny postanowili zrobić z widzów idiotów. Banalne dialogi, łopatologiczne tłumaczenie poszczególnych sekwencji przez bohaterów i ciągłe, okrutne powtórzenia. Muszę jednak podkreślić, że parę razy udało się im mnie rozśmieszyć, ale chyba to bardziej zasługa rewelacyjnej gry Cumberbatcha a nie lichego, mini-dowcipnego scenariusza. Generalnie jest to jedyny, choć dość solidny argument przeciwko produkcji Moore'a. Mimo wszystko całość jakoś się broni. Z kina wyszłam może nie do końca spełniona, ale zadowolona. Uśmiech był. Jeśli szukacie nieskomplikowanego filmu o ciekawej tematyce, wciągającego i przyjemnego pomimo obecności wątków wojennych - zapraszam na Grę tajemnic

Kika 7/10
Filmweb 7,4/10

Sniper




6 nominacji:

  • Najlepszy film
  • Najlepszy aktor pierwszoplanowy - Bradley Cooper
  • Najlepszy scenariusz adaptowany
  • Najlepszy dźwięk
  • Najlepszy montaż 
  • Najlepszy montaż dźwięku        WYGRANA

Dobry film. Interesujący i zajmujący. Pierwszy raz w życiu jednak muszę przyznać, że był on za krótki,nieskończony. Zabrakło mi jednej sceny wiążącej, która ewidentnie podniosłaby wartość całej produkcji.

Powyższa historia, oparta na faktach, związana jest postacią Chrisa Kyle'a, jednego z najlepszych amerykańskich snajperów. Film nie tylko skupił się na jego dokonaniach wojennych, ale życiu prywatnym i kondycją psychiczną, z którą musiał się zmagać przez oczywiste koszmary wojenne.

Pod względem psychologicznym nie mam żadnych zastrzeżeń, Bradley Cooper w roli głównej doskonale odnalazł się w skórze bohaterskiego strzelca wyborowego. Twardziel, ojciec, mąż, opiekun, dowódca, przyjaciel - wszystko pięknie. Amerykański ideał, hollywoodzka propaganda - dokładnie wszystko czego nienawidzę. Jednakże przyznać muszę, że całość obejrzałam z zapartym tchem. Nie zabrakło emocji, dobrych zdjęć i etycznych rozterek wojennych.

Trochę wiało amerykańską kupą, znowu poczułam się małym polaczkiem wobec ogromu zajebistości zachodniego mocarstwa. Stany są najlepsze, jak ginąć to tylko za ich kraj, za ich potęgę i wielkich ludzi. No coż...jakby nie patrzeć morderców i bezwzględnych opraców dzieci i kobiet, jednakże względem irakijskich bestii koniec końców nie wypadają w sumie najgorzej. Nie mnie to oceniać, dlatego wolę skupić się jednak na filmie.

Co mnie irytytowało? Pominę standardowy hollywoodzki shit, bo wyjątkowo, aż tak mnie w tym przypadku nie raził. Szczególną niechęcia darzyłam postać żony Chrisa - Taya'ę. Od pierwszej sceny działała na mnie niesamicie drażniąco, wiecznie niezadowolona, ciągle coś przeszkadza jej w stworzeniu jej małego idealnego światka. Ja doskonale zdaję sobie sprawę z koszmaru, jaki musiała przechodzić czekając wciąż na swojego męża, czy wróci, czy żyje, czy jej dzieci odzyskają ojca? Niestety jej postać była "przesadnie przewrażlwiona", okrutnie irytująca, aż w żołądku się przewracało. Dla tej pani podziękuję, zepsuła mi seans.

Druga sprawa - zakończenie. Jak wspomniałam na początku było ono niekompletne, aż miałam wrażenie, że w pewnym momencie zabrakło im funduszy na dokręcenie jednej, absolutnie jednej sceny, która postawiłaby bolesną kropkę na tej jakże intrygującej historii. Szkoda. Byłoby pierdolnięcie. 

Dobrze zrobiony film wojenny to dla mnie absolutna gratka. Zazwyczaj śpię na tego typu produkcjach, u Clinta Eastwooda w Sniperze trochę oderwałam się od rzeczywistości i pochłonęłam w przejmującym scenariuszu. Świetna realizacja, przede wszystkim pochwalę tu sceny z burzy piaskowej, niesamowite wrażenia. Dodatkowo rola Coopera nie rozczarowała. Dumna jestem z tego aktora, widać, że wciąż się rozwija i z roku na rok pokazuje coraz to ciekawsze wcielenia. Oscara nie będzie, ale w dalszym ciągu trzymam kciuki za jego karierę!

Kika 6/10
Filmweb 7,2/10

Teoria wszystkiego



5 nominacji:

  • Najlepszy film
  • Najlepszy aktor pierwszoplanowy - Eddie Redmayne   WYGRANA
  • Najlepsza aktorka pierwszoplanowa - Felicity Jones
  • Najlepszy scenariusz adaptowany
  • Najlepsza muzyka oryginalna

Powoli zbliżamy się do końca moich tegorocznych recenzji oscarowych. Rzeczywiście zaczęłam od gigantów filmowych, bo każda kolejna obejrzana przeze mnie oscarowa nominacja nie robi już aż takiego wrażenia. Miałam ogromne nadzieje względem Teorii wszystkiego i chyba rzeczywiście zbyt wiele oczekiwałam od owej produkcji, bo niestety czegoś mi w tej historii brakowało.

Zacznijmy od generalnego wrażenia. Film troszeczkę jest nudny. Pomimo jak dla mnie genialnej biografii Stephana Hawkinga, tutaj jakoś nic nie porywało, nie czarowało. Twórcy woleli bardziej skupić się na małżeństwie Stephena i Jane - fajnie dla romantyków, smutno dla fanów matematyka. 
Było emocjonalnie, łatwo i przyjemnie. Życiowy dramat Hawkinga przemieniono w historię o miłości i wzajemnym wsparciu, a jego dokonania naukowe ubrano w bardzo lekką formą, absolutnie zrozumiałą, dzięki czemu Teoria wszystkiego jest dla każdego, nawet najbardziej tępego widza. Chyba to zaważyło nad moją ogólną oceną filmu, liczyłam na coś bardziej złożonego i wymagającego, tak by mój humanistyczny mózg eksplodował z niemożności podążania za akcją. W ogóle odebrałam tu Hawkinga bardziej jako schorowanego męża i ojca, który przy okazji napisał sobie kilka książek i tyle. A gdzie jego sława? Wielość dokonań? Wszystkie matematyczne bzdety, których nie ogarniam?! Właśnie dlatego Teoria wszystkiego jest dla mnie nudna. Takich dramatów wymienić można wiele, ale zrobić inteligentny, poniekąd naukowy film, to jest sztuka!

Przyznać jednak muszę, że mimo ogólnej niechęci, dość przyjemnie oglądało się całość - co jak mniemam było głównym celem twórców, stworzyć sympatyczną atmosferę. Dla osób, które nie wiedzą kim jest Stephen Hawking albo nie znają jego biografii seans, mógł wydawać się chyba nawet zaskakujący, tak mi się zdaje. Postępująca choroba, paraliż ciała, utrata mowy, małżeństwo szczęśliwe - nieszczęśliwe, coś tam się działo, chyba można to nazwać "zwrotami akcji". Hmm chyba się jednak skuszę na inną produkcję odnoszącą się do dokonań znanego matematyka Hawking z 2004 roku. Film średnio znany, ale może spełni moje górnolotne wymagania :)

Obsada Teorii wszystkiego wydaje się być udana. Eddie Redmayne świetnie poradził sobie w roli głównej, myślę, że Oscara ma już w kieszeni. W sumie nie myślę, ja to wiem. Pomimo tego, że kibicuję Keatonowi i Cumberbatchowi, to Redmayne ewidentnie odbierze statuetkę. Chowam urazę i serdecznie gratuluję doskonałej roli, piegowaty chłopcze, to będzie Twój rok! O Felicity Jones powiem krótko, przepiękna dziewczyna o magicznej osobowości, przyciąga swoją uwagę bardzo, ale na Oscara to za mało. 

I na koniec ścieżka muzyczna, świetna, dobrze dobrana, jednak lekko oszukana. Myśleli, że dam się nabrać, ale nie ze mną takie numery! Powyższa produkcja otrzymała nominację w kategorii "Najlepsza muzyka", którą oryginalnie skomponował Jóhann Jóhannsson, jednakże na samym końcu filmu, w najbardziej spektakularnej części, którą przeciętny widz zapamiętuje najlepiej po wyjściu z kina - znienacka pojawił się utwór, z którym Jóhannsson nie miał nigdy nic wspólnego, ale przyznajmy pięknie brzmiał! Nie rozumiem absolutnie tego zabiegu, po tych wszystkich ujmujących dźwiękach w tle nudnej akcji, kiedy już pogrążyłam się w melodyjnym Jóhannssonowym cieple, oni mi tu wyjeżdżają z Arrival of the birds zespołu Cinematic Orchestra (do posłuchania poniżej)! Normalnie aż się podniosłam z krzesła, kto to wymyślił? Mało tego, że ogłupiają nieświadomego widza, to jeszcze śmieją się w twarz Akademii. Co za ściema perfidna! 
Ten utwór jest rzeczywiście piękny, myślę, że jeden z moich ulubionych, ale znając jego interpretację do Teorii wszystkiego zwyczajnie nie pasował. Arrival... jak sam tytuł choćby świadczy odnosi się do natury, Matki Ziemi, to co rośnie, kwitnie i rodzi się by wkrótce umrzeć. Świat nauki, czarne dziury czy wzory matematyczne nijak mają się do stworzonej przez Cinematic Orchestra muzycznej narracji. Absolutny i karkołomny błąd! 



Ostatecznie przyznaję Teorii wszystkiego średnią ilość punktów, nie było najgorzej, ale do Oscara tylko Redmayne tu się nadaje.

Kika 6/10
Filmweb 7,4/10 

Mr Turner




4 nominacje:
  • Najlepsza scenografia
  • Najlepsze kostiumy
  • Najlepsza muzyka oryginalna
  • Najlepsze zdjęcia

Prawdziwa audiowizualna impresjonistyczna gratka- tak określiłabym Mr Turnera. Nominacja do Oscara w kategorii "Najlepsze zdjęcia" jak najbardziej zasłużona. Poszczególne sceny prezentowały się zjawiskowo, niczym malowane pędzlem, doskonałe oświetlenie i ciepłe barwy każdego kadru idealnie wprowadzały widza  w charakterystyczną twórczość Williama Turnera. Dlatego przy okazji pochwalę zarówno kostiumy jak i scenografię - wszystko dopracowane do najmniejszych szczegółów.

Kolejnym plusem obdarzę świetny scenariusz i dialogi. Nie tylko zdjęcia ale i wypowiadane przez bohaterów słowa malowały piękne obrazy w mojej głowie. Oczywiście to wszystko ubrane było w bardzo przyjemną i lekką formę, widza nie męczyły nadmierne epitety, a domieszka lekkiego humoru i ironii budziła nas z artystycznego snu.

A na koniec zostawię pana Timothy'ego Spall'a, czyli filmowego Turnera. Świetia rola! Magnetyzująca, lekko irytująca, dzięki niemu ani przez chwilę nie odczułam nudy. Jego specyficzne chrząkanie, takie złośliwe pomrukiwanie fantastycznie podkreślało cyniczny charakter bohatera. Bawił mnie i poruszał, rola niestety niedoceniona przez Akademię, ale na pewno podbijająca serca.

Mr Turner nie jest filmem oscarowym i rzeczywiście brakuje mu trochę do perfekcji. Uznam go jednak za przyjemną biografię, z bardzo ładną oprawą i pierwszorzędnym aktorstwem. Mike Leigh, czyli twórca ów dzieła, jest jednym z moich ulubionych wizjonerów współczesnego kina, dlatego złego słowa o nim nie powiem i oczekuje nowych, może i oscarowych pomysłów na przyszłość.

Kika 7/10
Filmweb 6,2/10
Selma

2 nominacje (lol):
  • Najlepszy film
  • Najlepsza piosenka "Glory"    WYGRANA (lol)

środa, 3 września 2014

Ida, nasza filmowa nadzieja!

W sumie pod względem filmowym dużo się działo u mnie przez ostatnie miesiące. Jednak krakowsko/żydowsko/wojenne wspominki zostawie na inny wpis, bo dziś co innego chodzi po mojej głowie. Z prawie rocznym opóźnieniem, w końcu zabrałam się za polski hit ostatnich miesięcy, doceniony na zachodzie, w tym momencie raczej pewny kandydat do przyszłorocznych Oscarów. Oczywiście mowa tu o Idzie, która zdobyła chyba wszystkie możliwe nagrody w kraju, krytycy rozpływają się nad jej filmową perfekcją, a widzowie...no cóż z nimi to bywa różnie. A co ja o tym myślę? Hmmm. Nieśmiało muszę stwierdzić, że polskie kino prawie doczekało się swojego małego arcydzieła, było blisko ale jednak i genialnie.




Ida nie odznacza się skomplikowaną i trudną fabułą. Mamy tytułową żydowską niedoszłą zakonnicę, która wraz z nowo poznaną ciotką (Kulesza - absolutnie niesamowita kobiecina) wyrusza w podróż do rodzinnej wsi, by odkryć jak zginęli i gdzie zostali pochowani jej rodzice. Przy okazji poznajemy lepiej postaci, zaczynamy rozumieć ich postępowania, powiadujemy się gorzkiej prawdy o zamordowanej rodzinie bohaterek i...poddajemy się klimatycznemu zakończeniu.

Myślę, że nie sama fabuła jest tu istotna. Stanowi swoiste tło dla emocji budujących szkielet danej produkcji. Aby zrozumieć istotę filmu, należy oddać się prostym ale i interesującym kadrom, które wprowadzają nas troszeczkę głębiej i pozwalają na prywatną interpretację. Ida nie jest trudna, muszę to podreślić, to absolutnie prosty film, z banalnym przesłaniem, nieskomplikowanymi scenami, dialogami i metaforami. Pawlikowski, nasza reżyserska nadzieja na Oscara, ułatwił to wszystko widzowi, tymi fantastycznymi, klimatycznymi kadrami. Przeciągające są ujęcia umożliwiają nam chwilowe zadumanie nad dopiero rozgrywającymi sie wydarzeniami, składamy elementy metafizycznej układanki, aby z łatwością przejść do dalszej części filmu. 



Przeciwieństwa bohaterek pięknie się ze sobą integrują. Obojętność malująca się na twarzy bogobojnej Idy uzupełniana jest nieszczęśliwym grymasem ciotki, oddającej się wciąż alkoholowym uciechom. Mamy mało czasu na pełne zrozumienie ich skomplikowanych osobowości, ale doskonale zbudowany scenariusz i istotność każdej umieszczonej w filmie sceny, szybko odkrywa prawdę o ich samych. Ida jest dla mnie absolutną gratką interpretacyjną, w której młoda dziewczyna podejmuje liczne próby odnaleznia własnego, duchowego "ja", a jej ciotka, zniszczona przez historię, politykę i bezsens istnienia - bez wahania przyjmuje tragiczny życiowy wyrok. 



No cóż, zjawiskowe kadry, nastrojowe czarno-białe barwy, doskonały montaż i przede wszystkim powolna, wzmagająca kontemplację akcja - składa się w jedną, artystyczną całość. Scenografia rodem z lat '60, ta muzyka, stroje, dekoracje, minęło wiele godzin, a wciąż o nich rozmyślam i jestem pod wielkim wrażeniem. Nic tu nie jest przesadzone, czasem reżyser nawet zostawia nas z pewnym niedosytem, abyśmy mogli wypełnić pustkę własnymi spostrzeżeniami. Oczywiście nie wydaje mi się aby Ida była aż tak skomplkowana, aby każdy rozumiał ją inaczej, sens jest jeden, ale odczucia mogą być inne - i to jest właśnie piękne!

Przyczepię się jednak do dźwięku. Czekam aż nasz kraj doczeka się normalnych dźwiękowców, bo część dialogów zrozumiałam tylko i wyłącznie dzięki angielskim napisom, które przypadkowo znalazły w mojej wersji filmowej. 

Abolutnie polecam, Ida jest właśnie tym, co powinno się zobaczyć nawet kilka razy, aby poczuć i zrozumieć jeszcze więcej. Antypolskość czy antysemityzm, które niby wyłaniają się z tego filmu są dla mnie absolutnie niezrozumiałe. Żyjemy chyba wciąż w ciemnogrodzie, a przede wszystkim nie znamy historii. Smutne. Dla wszystkich myślących, niebojących się powolnych filmów, bez wybuchów, fruwających wnętrzności czy szybkiego montażu - zapraszam na kawał dobrego kina. Krytycy tym razem się nie mylili, to je dobre!

czwartek, 12 czerwca 2014

Miłość i śmierć w filmie, czyli jak pokochać anioła

Z racji tego, że aktualnie pochłonięta jestem pisaniem pracy magisterskiej i oglądane przeze mnie filmy ograniczają sie wyłącznie do tych o tematyce romantycznej, podziele się tym i owym w iście miłosno-śmiertelnym stylu. Enjoy! :)


Wszelkie historie romantyczne jakie dotychczas mogliśmy zobaczyć w kinie, zawężając choćby do współczesnej filmografii, opierają się na prostym, wyraźnie zarysowanym schemacie. Mężczyzna poznaje kobietę, zakochują się w sobie i przeżywają wspólne, wyjątkowe chwile, te przyjemne jak i niewygodne, które prowadzą wreszcie do charakterystycznego dla komedii romantycznych happy endu, czy tragicznego melodramatycznego rozstania. Przedstawiona miłość nie zaskakuje, nie odbiega od normy, wprowadza widza jedynie w sentymentalny nastrój, pobudza zmysły i pozwala po prostu marzyć. Jest to prosty motyw, powtarzalny i specyficzny w danych gatunkach filmowych. Jednakże co się dzieje, kiedy w tej romantycznej scenerii, na drodze zakochanych pojawia się nieodwracalna, okrutna śmierć? Czy słowa przysięgi małżeńskiej …i nie opuszczę Cię aż do śmierci… mają swoje odzwierciedlenie w rzeczywistości filmowej? Utrata ukochanej osoby wcale nie musi wiązać się z wieczną samotnością i zapomnieniem, ponieważ wprowadzając do tego miłosnego schematu wątki magiczne czy nadprzyrodzone, bohater może pokochać ducha, a nawet swojego osobistego, wyjątkowego anioła.



Pierwszym przykładem, w którym dokładnie opisany został motyw miłości silniejszej od śmierci, jest produkcja Jerry’ego Zuckera z 1990 roku Uwierz w ducha. Film rozpoczyna się szeregiem romantycznych scen, ukazujących idealne relacje będących w silnym związku uczuciowym dwójki głównych bohaterów. Jednakże szczęśliwe, spokojne życie Molly ulega degradacji, w momencie kiedy jej czuły partner, Sam, staje się ofiarą tragicznego wypadku i ginie z rąk nieznanego sprawcy. Śmierć w tym przypadku nie jest jednak końcem, to początek nowej, nadnaturalnej historii, ponieważ duch zmarłego kochanka postanawia pozostać na ziemskim padole, stając się poniekąd aniołem stróżem samotnej już Molly, pogrążonej w żałobie. Sam podejmuje tak romantyczną decyzję, wyrzekając się dobrodziejstw życia wiecznego, z powodu wielkiej miłości, która nie umarła wraz z jego śmiertelnym ciałem. Bez chwili zawahania, odrzuca ofertę niebiańskiego odpoczynku i postanawia opiekować się ukochaną, pomimo tego, że nie może go ona zobaczyć ani poczuć. W dalszej części filmu obserwujemy rozpaczliwe zmagania Molly z próbą pogodzenia się z zaistniałą sytuacją i choć wszyscy wkoło namawiają ją do zapomnienia, spróbowania rozpoczęcia wszystkiego na nowo, wymazania obrazu miłości jej życia z pamięci, ona i tak uparcie wspomina, rozmyśla i żałuje, wierząc przy tym o idealnym pożegnaniu, jeszcze jednym, ostatnim. Duch Sama nie zadowala się zwyczajnym, niezauważalnym stąpaniem po krokach zrozpaczonej kochanki. Uczy się od innych pozaziemskich istot technik przesuwania przedmiotów, dzięki czemu Molly zdaje sobie w końcu sprawę z jego eterycznej obecności. Jednakże ta niegasnąca miłość, wciąż nie dostępuje spełnienia. Brak dotyku, niewidzialność i niemożność komunikacji werbalnej tworzą bezlitosną barierę, która tylko pogłębia nieszczęśliwość pary. Dopiero za sprawą spirytystki Ody, Sam przybiera ludzką postać aby po raz ostatni dotknąć i pożegnać miłość swojego życia. I tak oto dochodzi do czułego doznania, długo oczekiwanej rozkoszy, ukochani mogą spotkać się ten ostatni raz. Cała scena okraszona została piękną muzyką, dodatkowo umieszczona w niesamowicie wzruszającej scenerii, dzięki czemu widz uwierzył, że ta melodramatyczna historia w końcu dostąpiła happy endu. 


Powyższy przykład filmowy uzmysłowił nam ogromną siłę miłości, jaka połączyć może dwoje bohaterów, gdzie śmierć nie stanowi żadnego znaczenia. Jest przeszkodą, którą warto pokonać, ponieważ uczucie jest największą z istniejących wartości. Sam wyrzekł się wszelkich udogodnień związanych z życiem pośmiertnym, wybrał drogę alienacji i samotnej tułaczki, aby tylko móc widzieć i chronić bliską jego sercu kobietę. Był jest aniołem, obrońcą nie z tej ziemi, o którym Molly do pewnego momentu nawet nie wiedziała. Kochała wspaniałego człowieka, a także jego późniejszą niebiańską formę. Pojawienie się śmierci, nie zmieniło ich uczuć w żaden racjonalny sposób.



Podobną aczkolwiek odwrotną historię przedstawia nam Brad Silberling w swojej produkcji z 1998 roku Miasto Aniołów. W tym filmie to boski wysłannik Seth, wykonywujący swoje anielskie obowiązki na ziemi, spotyka lekarkę Maggie, w której obłędnie się zakochuje. Nie mogąc poradzić sobie z rozwijającym się w nim uczuciem, postanawia poświęcić swoją nieśmiertelność, aby już jako człowiek oddać się miłosnemu uniesieniu, tak dalekiemu w rozumieniu boskich istot. Seth doświadcza upragnionego dotyku, a związek z Maggie wydaje się być idealnym zwieńczeniem danej historii. W tym przypadku śmierć, czyli odrzucenie wieczności na rzecz chwilowego spełnienia, stanowi największą wartość danego filmu. Dla głównych bohaterów miłość staje się być wyjątkowym poświęceniem, anioł porzuca skrzydła i łaskę na rzecz kobiety, z którą pragnie się zestarzeć, a potem umrzeć. Maggie natomiast zostawia wszystko co ma, odrzuca zaręczyny z ówczesnym chłopakiem, aby wyjechać z miasta i cieszyć się wspólnymi, romantycznymi chwilami na peryferiach z Sethem, niezwykłą przygodą. Niestety ich szczęście szybko zostaje przerwane za sprawą wypadku, któremu ulega młoda kochanka. Umiera w ramionach najdroższego, pozostawiając go znowu samotnego, ale wolnego i śmiertelnego. Zrozpaczony i pogrążony w zadumie, nie potrafi zrozumieć dlaczego los tak bardzo go ukarał i zabrał najważniejszą rzecz jaka dla niego istniała. Dopiero koniec filmu uświadamia bohatera, na czym polega miłość, czym ona jest i jaką siłą dysponuje. Jak sam stwierdził Seth, jego decyzja aby porzucić Niebo dla Maggie, była najlepszą z możliwych. Te krótkie chwile, które z nią spędził, były wieczne i nikt mu ich nie zabierze. Pomimo śmierci on nigdy o niej nie zapomni, a miłość do ukochanej będzie rozgrzewać jego serce, aż do końca świata. Był wolny i szczęśliwy, bo w pamięci uczucie nigdy nie umiera. 



W następnej kolejności przyjrzymy się lekkiej, romantycznej komedii z 1996 roku, w reżyserii Nory Ephron Michael. Niekoniecznie skupimy się tu na tym jak pokochać anioła, ale jak on może zbudować miłość w miejscu, gdzie jest ona najbardziej potrzebna. Historia rozpoczyna się w momencie, kiedy dziennikarz Frank otrzymuje list od mieszkanki z pewnego małego amerykańskiego miasteczka. Twierdzi ona, że w jej motelu mieszka anioł, wyposażony w skrzydła, o którym warto byłoby wspomnieć na łamach danej gazety. Zaaferowany tą niezwykłą sytuacją, redaktor wraz ze swym przyjacielem po fachu i nowo przyjętej do redakcji rzekomej ekspertki od spraw anielskich Dorothy, wyrusza w podróż, aby poznać wymienioną w liście boską istotę. Michael, o którym tu mowa, okazuje się grubiańskim, niepoprawnym, niechlujnym niebiańskim wysłannikiem, który wprowadza niemałe zamieszanie wśród głównym bohaterów, ponieważ ewentualna mistyfikacja zostaje odparta autentycznymi, zrośniętymi z ciałem skrzydłami. Anioł, a raczej archanioł Michael zgadza się na sesję zdjęciową w Chicago i wraz z obecną redakcyjną ekipą, jadą na spotkanie z właścicielem gazety. Po drodze współpodróżnicy zaczynają zauważać nadprzyrodzone możliwości boskiej postaci i z początkowo nieprzychylnym nastawieniem, zaczynają go adorować i respektować. Michael nie tylko dba o dobry humor w towarzystwie, ale i w magiczny sposób zbliża do siebie dwie zagubione dusze, Franka i Dorothy, których od początku relacje nie wyglądają najkorzystniej. Para zakochuje się w sobie, pod czujnym wzrokiem anioła i cieszy się najmniejszymi drobiazgami, które ich łączą. Sytuacja jednak komplikuje się, kiedy znowu pojawia się największa z możliwych przeszkód, śmierć. Ale tym razem nie ginie żadne z kochanków, umiera Michael. Widz zaczyna dostrzegać to, że postać, która połączyła tych dwoje, kończąc swój żywot, zakończyła również powodzenie w związku dziennikarza i anielskiej ekspertki. Wraz z pojawienie się licznych niejasności względem pracy Dorothy i oziębłości Franka, para kłóci się i rozstaje w bolesnej niezgodzie. Nic nie jest w stanie pogodzić nieszczęśliwych, no chyba, że zmartwychwstały, kombinator Michael. Pojawia się znowu na ziemskim padole, aby na nowo połączyć ze sobą zakochanych, którzy przez przypadkowe spotkania padają ponownie w swoje ramiona.


Anielska obecność w tym filmie wcale nie jest przypadkowa. Jego ingerencja nadaje takim produkcjom magicznej aury, uświadamiając widzów w istniejące przeznaczenie i fantastyczne zdarzenia mogące przytrafić się każdemu, nawet w szarej, codziennej rzeczywistości. Kochankowie zakochują się w sobie za sprawą pojawienia się boskiej istoty w mieście, przebywają z nim podróż aby rozbudzić w sobie uczucie, a gdy śmierć stara się odebrać im to szczęście, Michael powraca by na nowo zaprowadzić porządek. Jest ważnym elementem fabuły, bez niego nic by się nie zaczęło ani nie spełniło.



Na samym końcu skupimy się na innej nadzwyczajnej postaci z filmu Joe Black z 1998 roku, a dokładnie na Aniele Śmierci. Cała historia rozpoczyna się w momencie kiedy Susan, córka wysoko postawionego biznesmana poznaje w kawiarni mężczyznę, w którym momentalnie się zakochuje. Nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności chłopak ginie pod kołami samochodu, a jego ciało przejmuje Joe Black, czyli uosobienie śmierci, które przybywa na ziemię w celu zabrania duszy Williama Parrisha, ojca Susan. Zważywszy na interesujące życie jakie prowadzi ów biznesman, Joe postanawia odłożyć swoje nadnaturalne obowiązki, aby ten pokazał mu przyjemności tego świata. Wkrótce cała rodzina dowiaduje się o nieznanym przyjacielu Williama, a Susan rozpoznaje w nim przystojnego młodzieńca z kawiarni, w którym to w dalszym ciągu pozostaje obłąkańczo zakochana. Z czasem między uwięzioną w ciele człowieka śmiercią a piękną córką bogatego przedsiębiorcy wybucha szaleńcza miłość, która dla dziewczyny wydaje się być wspaniałą przygodą, dla jej ojca zaś zakazaną, nieodpowiednią relacją. Joe rzeczywiście poznaje uroki życia, czerpie przyjemności ze słodkich potraw, zachwyca się pocałunkami, aż w reszcie odnajduje najgłębszą rozkosz doświadczając seksu. Smaki ludzkich namiętności rozpalają jego duszę i za ich sprawą postanawia zabrać ze sobą nie tylko Williama ale i Susan, bez której nie wyobraża sobie dalszej wiecznej egzystencji. Joe nie rozumie do końca istoty miłości, wydaje się mu, że w momencie poznania rozkoszy tego świata, wszystko jest dla niego jasne i oczywiste. Błyskotliwy i doświadczony biznesman tłumaczy swojemu przyjacielowi, śmierci, że kochać to nie znaczy być samolubnym i brać na co ma się ochotę. To odpowiedzialność, dbałość o dobro nie tylko swoje ale przede wszystkim ukochanej. Joe po raz ostatni postanawia się spotkać z najdroższą, chce odejść i pozwolić jej cieszyć się szczęściem tu na ziemi. Rozumie, że jego egoistyczne postanowienia unieszczęśliwiłyby młodą dziewczynę, która nigdy nie dowiedziała się kim tak naprawdę jest Joe Black, a w miłości nie ma tajemnic. Tylko wiedząc wszystko o sobie para może się prawdziwie pokochać. Susan nie kochała śmierci, ona kochała mężczyznę, którego poznała w kawiarni przed jego drastyczną śmiercią. Dobroduszna postać nie z tego świata, decyduje się wreszcie odejść, zabiera Williama, a duch zmarłego chłopaka od kawy wraca na ziemię, do wcześniejszego ciała, aby zbudować z Susan prawdziwy, szczery, namiętny związek, którego tak od dawna pragnęła. Śmierć odchodzi z dobrymi wspomnieniami, czuje się szczęśliwa, bo zabiera ze sobą w pamięci dobre chwile, a piękną córkę zamożnego przedsiębiorcy będzie kochać zawsze i to jest najwspanialsze w całej tej historii.

Schematyczna miłość, o której wspomniałam na samym początku, nie zawierała w sobie elementu śmierci, jako ważnego przełomu w relacji między kochankami. Zgon nie zawsze znaczy koniec. Kiedy uczucie wydaje się być najistotniejszym warunkiem egzystencjalnym, jest ważne i pewne, nic nie stanie na drodze do prawdziwego szczęścia. Kochanie to zrozumienie, że czasem wystarczy zachować je w sercu aby przetrwało wiecznie, jak w przypadku Setha i Joe’ego. Innym razem to wytrwałość, niczym Sam opiekujący się ukochaną, dążący do ostatniego dotyku. Ale bardzo często jest to przeznaczenie, gdzie anioł, taki jak Michael, schodzi z niebios, aby połączyć dwie samotne, zagubione istoty. My widzowie wierzymy w takie nadprzyrodzone zjawiska, a najbardziej magiczna z tego wszystkiego miłość, silna i niezależna, pokona nawet śmierć.

No i jak tu nie pokochać Anioła...? :)))))))