Będąc w trakcie sesji (do której się nie uczę) i redagowania nowego MEGA postu (temat dla mnie nowy aczkolwiek MEGA), postanowiłam przerwać ciszę na blogu i wrzucić coś ze starych śmieci. Kiedyś tak właśnie pisałam recenzje, bez wulgaryzmów i kolokwializmów, ale mimo wszystko pozostałam krytyczna. Proszę się nie śmiać. Dziękuję.
Akcja filmu „Daleko od nieba”
rozgrywa się na amerykańskich przedmieściach w latach ’50, kiedy prześladowani i wytykani palcami czarnoskórzy
starają odnaleźć się jako służba wyrafinowanych, obytych oraz towarzysko
spełnionych gospodyń domowych. Jedną z nich jest Catherine (Julianne Moore),
idealna matka i żona, a także szanowana pośród kręgu sąsiedzkiego za swój upór
i ambicję w prowadzeniu domu, bezkonkurencyjna organizatorka przyjęć. Idealne
życie Catherine ulega zmianie, kiedy pewnego dnia nakrywa swojego męża (Dennis
Quaid) na zdradzie z innym mężczyzną. Po nieskutecznych próbach leczenia
małżonka drogą psychiatryczną, bohaterka w końcu odnajduje pocieszenie w
ramionach czarnoskórego ogrodnika. Romans ten jednak rujnuje jej życie
towarzyskie.
Film na pewno przyciąga
interesującymi poniekąd tragicznymi wątkami, które idealnie kontrastują z
wszechobecnymi kolorowymi sukienkami, przesłodzoną scenerią i sztucznymi
uśmiechami. Przede wszystkim nieszczęśliwa rodzina, zdradzona żona,
homoseksualny mąż nie mogący pogodzić się ze swoją naturą, a także dzieci,
niezrozumiane, wiecznie poganiane i kompletnie nie budzące zainteresowania
rodziców. Nie widać tego na pierwszy rzut oka, ponieważ Catherine stara się tak
prowadzić życie domowe, aby nikt, ani sąsiedzi ani nawet sami domownicy nie
zorientowali się z powagi wszechobecnego dramatyzmu. Odnosi w tym sukcesy,
ponieważ przez większość czasu nawet widz daje się jej oszukać.
Całkowicie pozytywnie
przychylając się ku pierwszemu wątkowi, stwierdzić muszę jednak, iż wątek
kolejny nie jest już tak dobrze prowadzony. Romans idealnej gospodyni z
ogrodnikiem innego koloru skóry miał wzbudzać emocje i współczucie dla ów
nieszczęśliwie zakochanych, wszystko to było, niestety w dawkach minimalnych,
niezaspakajających. Widz jedyne co może dostrzec to szczerą przyjaźń między
tymi dwoma, chęć przebywania ze sobą, wzajemne pokrywanie się intelektualne i
duchowe. Jednakże na miłość to za mało, nawet słowo „romans” może w tym
kontekście stać się hiperboliczne, ponieważ do fizycznej zdrady nie dochodzi..
Duże rozczarowanie wzbudza także zakończenie, gdzie punkt kulminacyjny związku
Catherine i ogrodnika zamiast poruszyć serca, rozpływa się w eterze, gdzie
jedynym wartym uwagi aspektem jest performens Julianne Moore, której mimika
wyraża to co trzeba: bolesną utratę i poczucie nadchodzącej samotności.
Genialnie zagrane, to trzeba przyznać bezkompromisowo, jednak poza tym scena
uboga.
Pomimo małych niedopracowań w
scenariuszu, cała reszta zachwyca. Przede wszystkim gra aktorska wcześniej
wspomnianej głównej bohaterki, przyciąga i zachęca do zagłębienia się w akcję. Ekspresja
niejednokrotnie aż wylewa się przesadnie z aktorów, co jednoznacznie kojarzy
nam się z amerykańskim kinem klasycznym. Kostiumy świetnie dobrane, rzucają się
w oczy, aż miejscami rażą, bardzo dobrze wkomponowują się w sztuczną życzliwość
sąsiedzkiej etykiety. Warto zwrócić uwagę także na pojawiający się problem rasizmu.
Nadał on fabule innego wymiaru, wzbudzał emocje wtedy, kiedy temat miłości
białej kobiety do czarnego mężczyzny stawał się zbyt banalny. Film jak
najbardziej do polecenia, w szczególności dla kontrastu cukierkowej oprawy z dramatyzmem
sytuacyjnym. Nadało to całemu temu obrazkowi ironicznego wyrazu. Wielki ukłon w
stronę reżysera, rewelacyjnie prowadził aktorów i zbudował odpowiedni klimat,
szkoda tylko, że nie skupił się aż tak dobrze podczas pisania scenariusza.
Mogło wyjść lepiej.
Wieeeeem, nie nawiązałam do Wszystko, na co niebo zezwala Sirka, ale do tej pory ta produkcja pozostaje w kategorii filmów, które muszę zobaczyć. Niebawem kochani, a póki co zadowalamy się tym co Kika nie skasowała jeszcze z kompa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz