Może jednak zacznę inaczej. To był rok bodajże 2008 kiedy odkryłam niesamowitą dla mnie, pisaną boskim piórem stronę, którą po dziś dzień wychwalam ponad niebiosa, mam tu na myśli Filmweb. Wszystko pięknie i różowo, baza filmów JEST, opisy akcji SĄ, pełna obsada, ciekawostki, trailery, recenzje, komentarze uczestników wszystko JEST. Przyczepić do niczego w zasadzie się nie można, prawda? Otóż NIEEEEEE. Społeczność filmwebowska gwałci niekiedy mój dobry smak, powodując konwulsje, osłabienia, a nawet mini zawały serca. Debile czają się na każdym forum, trollują albo po prostu chwalą się swoim brakiem gustu, bądź kompletnym niezrozumieniem tematu. Nie rozumiem, więc się nie wypowiadam, co nie? NIEEEEEE filmwebowy bezmózg nie tylko się wypowie i skrytykuje dany film, bo tak. Nie tylko stwierdzi, że ten film jest chujowy, bo nie ma sensu. On zjedzie Ciebie i każdą inną osobę, która ma zupełnie inną opinię niż on, podkreślając przy tym, że jest wielkim znawcą kina i na pewno nie chodzi do podstawówki.
No ale nie o tym nie o tym, znaczy się trochę jednak o tym, ale do czego zmierzam. Film "Elizabethtown" od dłuższego czasu widniał na moim profilu na Filmwebie w zakładce chcę zobaczyć. Nie mogłam sobie przypomnieć dlaczego och dlaczego pragnęłam go tak bardzo obejrzeć. Tak więc któregoś dnia siedzę sobie samotnie w pracy, zawiewa nudą, nie ma co robić, a do zamknięcia jeszcze w cholerę czasu. No i wybrałam wydawało mi się najmniej wymagającą, łatwą w odbiorze produkcję amerykańską (wiecie w pracy nie można się specjalnie obciążać intelektualnie). Patrzę sobie: komedia romantyczna - phi będzie luzacko, ocena 6,6/10 - czyli nic specjalnego, komentarze o treści: "jestem fanką komedii romantycznych i ten film był gupi, pozdro 600" - ... . Idealne na zabicie nudy! - pomyślała Kika. -Oglądam kurwa!. No i obejrzałam...
Krótko o filmie (nie lubię tego, ale wiem, że trzeba ech ech). Główny bohater Drew (Orlando Bloom) pragnie popełnić samobójstwo, w pracy przyczynia się do gigantycznej straty firmy na prawie miliard dolarów (warto wspomnieć, że rolę szefa gra Alec Baldwin) , a na domiar złego rzuca go dziewczyna. Określając swoje nieszczęście do granic fiaska postanawia skończyć ze swoim życiem nie narażając się na dalsze pośmiewisko. Uniemożliwia mu to jednak nagła śmierć ojca. Zanim cała afera milardowa wyjdzie na jaw, Drew musi w spokoju pochować rodzica, zorganizować pogrzeb i dopiero potem w zaciszu domowym wyzionąć ducha na skonstruowanej przez siebie maszynie do zabijania (warto obejrzeć ten film chociażby dla pomysłu popełnienia samobójstwa, jest przekomiczny). Oczywiście jadąc po ciało poznaje uroczą stewardesę Claire (Kirsten Dunst), która towarzyszy mu w większości późniejszych wydarzeń.
Ten film nie jest komedią romantyczną!!! I będę tego bronić tak długo ile się da. Wątek rozwijającej się miłości między Drew i Claire jest bardziej poboczny niż główny, a nawet tu nie o samą miłość chodzi. Jest to idealny przykład bratnich dusz, które poznają się przypadkiem i wspierają się w każdej najbardziej błahej kwestii. Chłopak poszukuje swojego własnego ja, próbuje odnaleźć te utracone jakiś czas temu uczucia i pozytywy życia, dziewczyna natomiast pod skorupą roztargnienia i szaleństwa, rozgrzebuje troski i pragnie szczęśliwego związku, ponieważ ten w którym aktualnie się znajduje jest albo zupełną pomyłką albo wcale nie istnieje, w sumie nie wiadomo do końca...
"Elizabethtown" jest produkcją godną większych przemyśleń, serio! Tematyka życia i śmierci okraszona jest delikatnym humorem i lekką narracją. Główny bohater jest zarazem narratorem, który na każdym kroku dzieli się z widzem bezsensem swojego istnienia, ale w taki bardzo przyjemny i metaforyczny sposób. Akcji nie ma, są dobre dialogi i pozytywne postaci. Oczywiście moja kochana Kirsten jak zawsze daje radę, jest zabawna, nawet zwariowana, ale Orlando i tu uwaga niespodzianka GRA! Widziałam go w kilku produkcjach i zawsze było to samo, nudy nic nic, nudy, buuu, syf. A tutaj, no chłopak szaleje, są emocje, jest mimika, wszystko na swoim miejscu. Brawo brawo. No i z takich wisienek na torcie warto wspomnieć o Susan Sarandon, która gra wdowę po ojcu Drew. Scena przemówienia na ceremonii pogrzebowej zwala z nóg. Cudownie zagrana. Śmiech na pogrzebie? Genialne połączenie, w ogóle jestem fanką tego typu połączeń. Treści nadawany jest wtedy taki groteskowy posmaczek, lubię to.
Tak więc nawiązując do początku, gdzie filmwebowicze skrytykowali ten naprawdę fajny obrazek, muszę po raz kolejny powiedzieć, wy prymitywy! Warto czasem zajrzeć trochę głębiej i zastanowić się co twórca chciał nam przekazać, czy rzeczywiście chodziło o tą pieprzoną miłość, czy o wartości życia? Poruszony jest także temat podróży, tęsknoty za przemijaniem, ale i dążenie do poznania własnego ja. I żeby jeszcze bardziej pogrążyć frajerstwo nie powiem nic co mi się tam nie podobało. Po prostu POLECAM!
ocena Filmwebu 6,6/10
ocena Kiki 8,0/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz