Nie ma co siedzieć z założonymi rękami, jedziemy dalej i nie narzekamy!
Z poprzedniego wpisu aż wylewało się od moich przesłodzonych komentarzy i milusich opinii. Trochę nawet poczułam się jak nie ja, koniec dobrej Kiki, czas wytoczyć działa! W drugiej kolejności skupię się nad kolejną amerykańską produkcją z 2006 roku, która miała mnie rozwalić na łopatki, zszokować, obrzydzić i zgwałcić mentalnie. Jakież było moje rozczarowanie, po obejrzeniu "Kanibala z Rotenburga", miał być mroczny thriller, wyszła półtoragodzinna nuda.
Scenariusz tego filmu opierał się na autentycznych wydarzeniach z przed kilkunastu lat kiedy to pewien niemiecki pan Armin Meiwes postanowił, że zje sobie innego pana, tak więc umieścił w internecie ogłoszenie, czy może jest taka osoba, która zainteresowana by była ofiarować swe ciało w celach późniejszej konsumpcji. Oczywiście wielu chętnych się znalazło, ponieważ początkowo myślano, że jest to żart. Kiedy okazało się inaczej, z grupy ochotników ostał się jeden, Bernd Jurgen Armando Brandes, nasz apetyczny bohater.
W takim razie krótki przepis na Niemca wg Meiwesa: zapraszasz zmęczonego życiem przystojniaczka do swojego mieszkania, rozbierasz go do naga, po nieudanej próbie odgryzienia jego penisa w końcu odcinasz go nożem kuchennym. Tak idealnie odkrojone mięso wrzucasz na patelnie, doprawiasz do smaku i spożywasz go razem z pozbawionym przyrodzenia kolegą. Następnie czekasz aż ów Niemiec się wykrwawi, po czym dzielisz jego ciało na kawałki i chowasz do lodówki. W tenże sposób możesz nie martwić się już o obiad przez następne kilka miesięcy.
Cała ta sytuacja prawdopodobnie nie wyszłaby na jaw gdyby nie 2 rzeczy. Po pierwsze zapasy mięsa Meiwesa zaczęły się kończyć, więc chłopak zdecydował się znowu wstawić ogłoszenie i poszukać kolejnego chętnego na zabawy z nożem. Ktoś się zorientował, wezwał policję, no i co po drugie. Kanibal postanowił nagrać całe to mordercze zdarzenie, co stanowiło dowód koronny w sprawie. Dodatkowo w lodówce policjanci znaleźli resztki Brandesa, więc generalnie słodko.
Historia idealna do stworzenia filmu, prawda? Nie dla Martina Weisza, który swoją reżyserią "Kanibala z Rotenburga" zepsuł całą boską koncepcję.
Do czego przyczepić się w pierwszej kolejności? Może zacznę od głównej bohaterki Katie Armstrong (Keri Russel) studentki zafascynowanej opisaną wcześniej historią. Dziewczyna przez cały film podąża krokami ów niemieckiego kanibala by w końcu dotrzeć do zakazanego nagrania konsumpcji Brandesa (oczywiście w filmie zmienili imiona bohaterów, ale to nieistotne). Postać Katie jest tak bardzo niepotrzebna i irytująca, że kradnie cały mrok i brud unoszący się w powietrzu. Urocza studenteczka z szerokim uśmiechem i ładną buzią, zamiast wprowadzać nas w temat, psuje cały efekt.
Przez większość filmu przewijają się retrospekcje z panem jedzącym i panem zjadanym. Kocham retrospekcje, taki zabieg każdej produkcji jaką miałam okazję zobaczyć nadawał zawsze takiego polotu i specjalnego znaczenia. W "Kanibalu z Rotterdamu" pojawiają się one tylko po to, żeby były. Nie budują napięcia, nie ma ciągłości chronologicznej (nie mówię, że musi być, ale w tym przypadku raczej by się przydała), nie szokują, nie interesują, generalnie nie robią nic, tylko pokazują przeszłość.... wow.
Aktorzy grający Meiwesa i Brandesa może i rzeczywiście dawali radę. Był ten strach i bezsens w oczach ofiary i beznamiętność u kanibala, no starali się chłopcy bez dwóch zdań, ale to niestety za mało do uratowania filmu. Zawiewało nudą. Prawdopodobnie Martin Weisz chciał zrobić z tego psychodeliczny obrazek okraszony depresyjnym klimatem. Wyszły nudy okraszone nic nie wnoszącym niczym. No jak można zepsuć tak fajną historię, jak, JAK?!
Oczywiście nie mogę też stwierdzić, że ten film nadaje się do kosza, wyrzucić, zapomnieć i nigdy do tego nie wracać. Przebrnęłam jakoś te na szczęście tylko półtorej godziny, tragedii nie było, jakoś kupy się trzymało, jednakże cały czas czegoś tam brakowało. Miało być przygnębiająco i było. Krew? Coś tam się posikało. O aktorstwie już wspomniałam, nie było źle. Po prostu za tę historię wzięła się zła osoba i prawdopodobnie też zły kraj. Przez cały czas zastanawiałam się dlaczego za ten film nie wzięła się jakaś europejska wytwórnia? Np niemiecka, oni mają pozytywnie zryte banie, mogłyby wyjść lepiej. Chociaż po pojawieniu się napisów końcowych, kiedy zdałam sobie sprawę, że to stanowczo był średnio spędzony czas, powiedziałam jedno zdanie i dalej tak twierdzę:
"dlaczego za ten film nie zabrał się Lars von Trier?!"
Prawda? To by była dopiero schiza :)
ocena Filmwebu 5,8/10
ocena Kiki 5/10 (za dobre chęci, czyli średni)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz