niedziela, 30 grudnia 2012

Wyśnione miłości

Jestem świeżo po zobaczeniu Wyśnionych miłości  Xaviera Dolana i początkowo w sumie nie chciałam nic pisać o tym obrazku z racji tego, iż moje odczucia są bardzo podobne do tych z Atlasu chmur Wachowskich. Ale za długo nad tym już myślę, zbyt wiele kłębi się w głowie, więc coś tam skrobnę.

Krótko o samej treści, krótko, bo generalnie pomysł do skomplikowanych nie należy. Mamy parę bohaterów, bliskich przyjaciół: Francis (Xavier Dolan) i Marie (Monia Chokri), którzy zakochują się w tym samym mężczyźnie, Nicolasie (Niels Schneider). Przez następne 1,5h obserwujemy zjawiska niekończących się flirtów, dzikich rywalizacji i podupadającej przyjaźni.

Co od razu rzuca się w oczy przy pierwszym zetknięciu się z tym filmem? Na pewno piękne ujęcia, urzekają, czarują, mhmm bajka. Do tego wpleciona idealnie dobrana muzyka nic tylko nadaje jeszcze większego wyrazu całej tej magicznej oprawie. Przyznaję, same zdjęcia przyciągają widza, wprawiają w poczucie, że patrzymy na coś coś wybitnego, artyzm wylewa się wiadrami, ale to tylko pozory. Te wszystkie cuda i bajery tylko przesłaniają bardzo płytki scenariusz. Na Filmwebie znalazłam kilka opinii podobnych do moich i pojawiło się pewne określenie idealnie pasujące do krótkiego scharakteryzowania Wyśnionych miłości - "pseudoartystyczny". Za dużymi zbliżeniami, spowalnianym tempem, nakładanym filtrem na obraz czy wcześniej wspominanymi wpadającymi w ucho piosenkami nie kryje się nic, pustka, płycizna, zero refleksji. To właśnie jest mój największy i w sumie jedyny konkretny zarzut do tego filmu.







Kolejną baaaaardzo baaaaaardzo istotną kwestią, którą udało mi się wyłapać, jest ukazanie subkultury hipsterów. Oni są wszędzie! Pojawiają się w każdym kadrze i swoją zajebistością zmuszają do podziwiania ich genialnych przedpotopowych idealnie dobranych kolorystycznie outfitów i fikuśnych fryzów! Są tacy...WOW! Nie da się tego nie zauważyć, pewnie niejeden młodzieniaszek oglądający ten film zazdrościł bohaterom stylu, kasy, wystroju mieszkań i tej mega wypasionej indywidualności!




Bohaterowie są jakby wyrwani z innej epoki, Marie do złudzenia przypomina Audrey Hupburn, Francis kradnie styl Jamesa Deana, Nicolas to współczesny Adonis z chłopięcą buzią i bujnymi blond lokami. Charakteryzacja jest aż przesadzona, widz obciążany jest nadmiarem oryginalności,  który w końcu prowadzi do mdłości i migreny. Vintage nie jest elementem, dodatkiem, ale stanowi jedną wielką, niesmaczną całość. Nie wiem czy tak miało być, czy Xavier niechcący za bardzo się rozszalał.

Pomimo tego wszystkiego, drogi panie reżyserze, mieć 21 lat i samemu stworzyć taki obrazek? Wybaczam wszystkie niedoskonałości, niedopracowane sceny i luki w scenariuszu, kawał dobrej roboty Xavierku odwaliłeś. Brawo i dozgonny szacun. A i dziękuję za przypomnienie mi o tak wspaniałej grupie jaką jest The Knife, mogłam odgrzebać stare płyty i pokochać je od nowa. THX :)



Filmweb 7,5/10
Kika 7/10 (było spoko bez urywania dupy)



wtorek, 18 grudnia 2012

Ale to było ambitne

Najwyższy czas skupić się na teraźniejszości, mamy 2012 rok, sporo działo się w kinach. Ja wiecznie narzekająca na brak czasu, filmy bardziej oglądałam w domu niż multipleksach, ale chociaż na koniec tego roku postanowiłam się zrehabilitować (Ikunio, tak, to m.in. przez Ciebie) no i jakieś tam zaległości udało mi się nadrobić. Podczas jednej z takich wizyt, kiedy widz zmuszony jest do co najmniej 30-minutowego gapienia się na reklamy, moim oczom ukazał się całkiem przyzwoity trailer. Tom Hanks.. mhmm... Halle Berry... mhmm. Hugo Weaving, Ben Whishaw (tak, to ten od Pachnidła), Hugh Grant, Susan Sarandon! Myślę sobie, what the fuck?! Co za obsada?! Wszystko wyglądało tajemniczo i zarazem ciekawie. No i fakt, że za to dzieło zabrało się rodzeństwo Wachowskich (tak tak już nie bracia, ale pewnie już wszyscy wiecie, że Laurence to teraz dziewczynka) spowodowało u mnie szybsze bicie serca, gorące poty i pojawił się ten szalony błysk w oku mówiący "hell yeah". Było tak, pięknie i różowo, jak przemyślanie i bogato, wesoło i smutno. Dlaczego więc "Atlas chmur" stał się w moim rankingu największym rozczarowaniem tego roku?

Zacznijmy może jak zwykle od wprowadzenia w fabułę. Najprościej, ogólnie, w skrócie, bo nie będę się rozpowiadała nad każdą najmniejszą pierdołą (nie pamiętam wszystkiego, to nie ma sensu, jest nieistotne i nie chce mi się). Co nam Wachowscy zaserwowali? Tysiąc pięćset czterdzieści dziewięć wątków (serio na początku jak nie wiedziałam o co chodzi, mniej więcej tyle różnych historii wyłapałam) gdzie w każdym lub prawie każdym występują ci sami aktorzy, ale oczywiście w różnych wcieleniach. No i uwaga teraz, uwaga uwaga, bo będzie SPOILER! Jak Wam o tym teraz powiem, to normalnie nie uwierzycie, siedziałam tydzień w domu, specjalnie wzięłam urlop, żeby w spokoju porozmyślać nad problemami egzystencjalnymi, które film poruszał, rysowałam tabelki, kreśliłam diagramy, swoimi postrzeżeniami dzieliłam się nawet ze swoim kotem, który słuchał mnie z poważną miną. Po 7 dniach kontemplacji, z depresją, cielesnym nieładem, całą ryzą papieru z wymalowanymi diagramami słupkowymi i skończonym tuszem w drukarce, w końcu na to wpadłam, tak, już wiem! Ten film jest o REINKARNACJI! Żeby jeszcze tę myśl tak ładnie rozwinąć  powiem nawet, że Atlas chmur dotyka tematu, różnych wcieleń, jak na przestrzeni lat/wieków niby ten sam człowiek rysuje się na karcie historii. Och jak to pięknie brzmi, a jak chujowo wyszło.







Dzieło Wachowskich zostało zrobione z rozmachem chyba jeszcze większym niż przy produkcji "Matrixa". Rzeczywiście się postarali, bo nie zabrakło tutaj nic, były elementy komediowe, dramatyczne, romantyczne, sensacyjne, trochę sci-fiction, szczypta tragizmu i powiem Wam, o dziwo, to wszystko trzymało się nawet kupy! Oczywiście wykonanie profesjonalne, wyższa półka, generalnie oceniając samą realizację określiłabym ten film jako bardzo fajną przygotówkę z ekstra dodatkami. Problem następuje w momencie, kiedy pojawiają się gdzieś tam wplecione głębokie myśli. Nie czytałam książki, więc nie śmiem wyśmiewać się z przemyśleń tam zawartych, zajrzałam do kilku recenzji, owszem, no i dopiero wtedy mniej więcej zrozumiałam do czego Wachowscy przez te straszne, okrutne, mordujące duszę 3 godziny filmu chcieli dojść, ale nie wyszło. Z fajnych refleksji wyszedł płytki syf.
To wyglądało mniej więcej tak jakby ów brat z siostrą usiedli sobie na kanapie w domu i zaczęli rozmawiać:
-Ej Lana, chodź zrobimy jakiś fajny film
-Dooobra Andy, to może taki na mega wypasie cooo? Dużo wszystkiego, pomieszamy gatunki filmowe, strzelaniny, pościgi, seks, śmieszne gagi i staruszki! Haha
-Tyyyy dobre. A to może dowalimy jeszcze jakieś filozoficzne pierdy? Wiesz, niech ludzie myślą, że na mądry film patrzą. Ooo czytałaś Atlas chmur, może się nadać, tego jeszcze nie grali?!
-Andy ty to masz łeb, kocham cię braciszku
-Spierdalaj... i pisz scenariusz... bitch!
Tak to właśnie było... A najśmieszniejsze jest to , że wszystkie "ambitne" sceny są tak perfidnie zaznaczone, że akurat w danym momencie jest ambitny dialog, że od każdego słowa zawartego w wypowiedzi bohatera bije ambitny przekaz i w ogóle ty nie wiesz, że to jest ambitne, nieeeee, ty się domyślasz, taaaak. Z góry przepraszam za cały ten szalony akapit, ale mam na celu uświadomić wszystkim, jak ta głęboka produkcja chaotycznie wpływa na umysł widza. Wszystko jest podane jak na tacy, nie ma nad czym myśleć, wyszukiwać sensu też nie trzeba.  W trakcie kilku scen Wachowscy wywieszają tak jakby białe transparenty z dużymi czarnymi napisami "UWAGA TO BĘDZIE GŁĘBOKIE" żeby widz przypadkiem nie przeoczył tego, bo by nie zrozumiał i wtedy ten film już nie byłby taki fajny. Raziło mnie to okrutnie, aż ciężko mi ogólnie się wysłowić w tej kwestii. Czyli idąc najkrótszą możliwą drogą: albo wóz albo przewóz, albo hollywoodzki bajer, albo metafizyczna nostalgia.

Dobra, za bardzo rozpisuję się nad samą interpretacją, a trzeba dzieło Wachowskich jeszcze technicznie przeanalizować. Ktokolwiek był odpowiedzialny za montaż, odwalił robotę na 4 (w skali ocen szkolnych of course). Było dobrze, bez rewelacji, dupy nie urwało, ale czepiać się nie będę. Gdybym była zawodowym montażystą zrobiłabym to o niebo lepiej, niestety nie jestem, nie znam się, więc nie krytykuje przynajmniej tego. Muzyka nawet spoko, obsada wiadomo, że genialna, to już szkoda czasu na to. Efekty specjalne mhmmm pychota, charakteryzacja super super (ciężko było rozpoznać aktorów niekiedy). No i zdjęcia, przepiękne zdjęcia, żal dupę ściska, że ta cała otoczka wokół Atlasu chmur była tak perfekcyjnie dobra i dopracowana.

Wielość wątków obniżyła znacznie jakość produkcji  stała się przez to zbyt męcząca i nieprzejrzysta. Twórcy mogli odpuścić sobie kilka historii, skupić się bardziej na tym, żeby nie utracić sensu, bo wyszło zupełnie odwrotnie. Aby potwierdzić pewną tezę, pokuszono się o przykłady, których natłok przyćmił najważniejsze przesłanki. Wyszły ogórki z dżemem i musztarda z kisielem, niezjadliwy bełkot. Zdolność do przesady spierdzieliła temat, bywa.


Odnalazłam też po drodze mnóstwo odniesień do innych filmów. I tu wcale mi nie chodzi, że twórcy inspirowali się inną produkcją, tylko na chama kradli pomysł, ładnie go przerabiali i wrzucali do scenariusza. Takie to było aż czasami bezczelne, nie podobało mi się szczerze mówiąc. Np przedstawiona została historia najdalszej przyszłości, gdzie ludzie znowu wracają do natury, żyją bez technologii, niczym jaskiniowcy, a na dodatek ukrywają się przed dziwnymi stworami, które pragną zniszczyć całą ludzkość. Tymi stworami jest chyba jakieś inne plemię, ale wyglądają dziwnie, więc wrzucam do jednego wora. Co nam to przypomina? Planeta małp? Wehikuł czasu? Jak się nie ma pomysłów, to trzeba kombinować, co nie?

No i na koniec jeszcze takie jedno mega rozczarowanie, ponieważ przez cały czas za cały ten bajzel obwiniam Wachowskich. Niestety, ale winę za to dzieło ponosi jeszcze trzecia persona, Tom Tykwer. Ten jakże wspaniały reżyser (i nie tylko) znany szerzej za sprawą chociażby "Biegnij Lola, biegnij" pokusił się o współpracę z matrixowym rodzeństwem i może to właśnie dzięki niemu oprawa tego filmu była taka dobra. Tak sobie właściwie tylko wmawiam, Lana z Andym mieli ciężki okres, napisali kiepski scenariusz, więc przybył bohater, Tom, który postanowił uratować Atlas chmur. Spróbował poprawić scenariusz, zrobił co mógł, z reżyserką też pomógł, wyszło jak wyszło. Ważne, że się starał i ja to doceniam. O!

Żeby jeszcze bardziej pomieszać Wam w łepetynach wrzucam trailer tego cuda, zobaczcie jak ładnie i przejrzyście można przedstawić 3-godzinną filozoficzną nadinterpretację wszystkiego. Że ja się na to nabrałam, ech...  A tak w ogóle, to w tym trailerze jest w zasadzie wszystko, co powinniście wiedzieć. Po obejrzeniu tego krótkiego prawie 6-minutowego filmiku, jesteście absolutnie zwolnieni z konieczności zobaczenia Atlasu chmur. Moi drodzy, nie warto, może lepiej przeczytać książkę jednak.


Filmweb 7,7/10 (bo ci inteligenci zrozumieli przesłanie i poczuli się tacy mądrzy)
Kika 5/10 (bo za łatwo zrozumiałam przesłanie i poczułam, że robią ze mnie debila)




poniedziałek, 10 grudnia 2012

Niemiecki kanibal oczami Amerykanina

Nie ma co siedzieć z założonymi rękami, jedziemy dalej i nie narzekamy!
Z poprzedniego wpisu aż wylewało się od moich przesłodzonych komentarzy i milusich opinii. Trochę nawet poczułam się jak nie ja, koniec dobrej Kiki, czas wytoczyć działa! W drugiej kolejności skupię się nad kolejną amerykańską produkcją z 2006 roku, która miała mnie rozwalić na łopatki, zszokować, obrzydzić i zgwałcić mentalnie. Jakież było moje rozczarowanie, po obejrzeniu "Kanibala z Rotenburga", miał być mroczny thriller, wyszła półtoragodzinna nuda.

Scenariusz tego filmu opierał się na autentycznych wydarzeniach z przed kilkunastu lat kiedy to pewien niemiecki pan Armin Meiwes postanowił, że zje sobie innego pana, tak więc umieścił w internecie ogłoszenie, czy może jest taka osoba, która zainteresowana by była ofiarować swe ciało w celach późniejszej konsumpcji. Oczywiście wielu chętnych się znalazło, ponieważ początkowo myślano, że jest to żart. Kiedy okazało się inaczej, z grupy ochotników ostał się jeden, Bernd Jurgen Armando Brandes, nasz apetyczny bohater.
W takim razie krótki przepis na Niemca wg Meiwesa: zapraszasz zmęczonego życiem przystojniaczka do swojego mieszkania, rozbierasz go do naga, po nieudanej próbie odgryzienia jego penisa w końcu odcinasz go nożem kuchennym. Tak idealnie odkrojone mięso wrzucasz na patelnie, doprawiasz do smaku i spożywasz go razem z pozbawionym przyrodzenia kolegą. Następnie czekasz aż ów Niemiec się wykrwawi, po czym dzielisz jego ciało na kawałki i chowasz do lodówki. W tenże sposób możesz nie martwić się już o obiad przez następne kilka miesięcy.
Cała ta sytuacja prawdopodobnie nie wyszłaby na jaw gdyby nie 2 rzeczy. Po pierwsze zapasy mięsa Meiwesa zaczęły się kończyć, więc chłopak zdecydował się znowu wstawić ogłoszenie i poszukać kolejnego chętnego na zabawy z nożem. Ktoś się zorientował, wezwał policję, no i co po drugie. Kanibal postanowił nagrać całe to mordercze zdarzenie, co stanowiło dowód koronny w sprawie. Dodatkowo w lodówce policjanci znaleźli resztki Brandesa, więc generalnie słodko.
Historia idealna do stworzenia filmu, prawda? Nie dla Martina Weisza, który swoją reżyserią "Kanibala z Rotenburga" zepsuł całą boską koncepcję.

Do czego przyczepić się w pierwszej kolejności? Może zacznę od głównej bohaterki Katie Armstrong (Keri Russel) studentki zafascynowanej opisaną wcześniej historią. Dziewczyna przez cały film podąża krokami ów niemieckiego kanibala by w końcu dotrzeć do zakazanego nagrania konsumpcji Brandesa (oczywiście w filmie zmienili imiona bohaterów, ale to nieistotne). Postać Katie jest tak bardzo niepotrzebna i irytująca, że kradnie cały mrok i brud unoszący się w powietrzu. Urocza studenteczka z szerokim uśmiechem i ładną buzią, zamiast wprowadzać nas w temat, psuje cały efekt.

Przez większość filmu przewijają się retrospekcje z panem jedzącym i panem zjadanym. Kocham retrospekcje, taki zabieg każdej produkcji jaką miałam okazję zobaczyć nadawał zawsze takiego polotu i specjalnego znaczenia. W "Kanibalu z Rotterdamu" pojawiają się one tylko po to, żeby były. Nie budują napięcia, nie ma ciągłości chronologicznej (nie mówię, że musi być, ale w tym przypadku raczej by się przydała), nie szokują, nie interesują, generalnie nie robią nic, tylko pokazują przeszłość.... wow.

Aktorzy grający Meiwesa i Brandesa może i rzeczywiście dawali radę. Był ten strach i bezsens w oczach ofiary i beznamiętność u kanibala, no starali się chłopcy bez dwóch zdań, ale to niestety za mało do uratowania filmu. Zawiewało nudą. Prawdopodobnie Martin Weisz chciał zrobić z tego psychodeliczny obrazek okraszony depresyjnym klimatem. Wyszły nudy okraszone nic nie wnoszącym niczym. No jak można zepsuć tak fajną historię, jak, JAK?!

Oczywiście nie mogę też stwierdzić, że ten film nadaje się do kosza, wyrzucić, zapomnieć i nigdy do tego nie wracać. Przebrnęłam jakoś te na szczęście tylko półtorej godziny, tragedii nie było, jakoś kupy się trzymało, jednakże cały czas czegoś tam brakowało. Miało być przygnębiająco i było. Krew? Coś tam się posikało. O aktorstwie już wspomniałam, nie było źle. Po prostu za tę historię wzięła się zła osoba i prawdopodobnie też zły kraj. Przez cały czas zastanawiałam się dlaczego za ten film nie wzięła się jakaś europejska wytwórnia? Np niemiecka, oni mają pozytywnie zryte banie, mogłyby wyjść lepiej. Chociaż po pojawieniu się napisów końcowych, kiedy zdałam sobie sprawę, że to stanowczo był średnio spędzony czas, powiedziałam jedno zdanie i dalej tak twierdzę:

"dlaczego za ten film nie zabrał się Lars von Trier?!"

Prawda? To by była dopiero schiza :)

ocena Filmwebu 5,8/10
ocena Kiki 5/10 (za dobre chęci, czyli średni)



niedziela, 9 grudnia 2012

Coś dobrego na dzień dobry

Moje pierwsze wywody chciałam zacząć od czegoś nie najnowszego ale i nie najstarszego. Mowa tu o przyjemnym określonym w Polsce mianem komedii romantycznej (nie wiem czy słusznie) filmu z 2005 roku. W rolach głównych Orlando Bloom i Kirsten Dunst. Tytuł: "Elizabethtown".

Może jednak zacznę inaczej. To był rok bodajże 2008 kiedy odkryłam niesamowitą dla mnie, pisaną boskim piórem stronę, którą po dziś dzień wychwalam ponad niebiosa, mam tu na myśli Filmweb. Wszystko pięknie i różowo, baza filmów JEST, opisy akcji SĄ, pełna obsada, ciekawostki, trailery, recenzje, komentarze uczestników wszystko JEST. Przyczepić do niczego w zasadzie się nie można, prawda? Otóż NIEEEEEE. Społeczność filmwebowska gwałci niekiedy mój dobry smak, powodując konwulsje, osłabienia, a nawet mini zawały serca. Debile czają się na każdym forum, trollują albo po prostu chwalą się swoim brakiem gustu, bądź kompletnym niezrozumieniem tematu. Nie rozumiem, więc się nie wypowiadam, co nie? NIEEEEEE filmwebowy bezmózg nie tylko się wypowie i skrytykuje dany film, bo tak. Nie tylko stwierdzi, że ten film jest chujowy, bo nie ma sensu. On zjedzie Ciebie i każdą inną osobę, która ma zupełnie inną opinię niż on, podkreślając przy tym, że jest wielkim znawcą kina i na pewno nie chodzi do podstawówki. 
No ale nie o tym nie o tym, znaczy się trochę jednak o tym, ale do czego zmierzam. Film "Elizabethtown" od dłuższego czasu widniał na moim profilu na Filmwebie w zakładce chcę zobaczyć. Nie mogłam sobie przypomnieć dlaczego och dlaczego pragnęłam go tak bardzo obejrzeć. Tak więc któregoś dnia siedzę sobie samotnie w pracy, zawiewa nudą, nie ma co robić, a do zamknięcia jeszcze w cholerę czasu. No i wybrałam wydawało mi się najmniej wymagającą, łatwą w odbiorze produkcję amerykańską (wiecie w pracy nie można się specjalnie obciążać intelektualnie). Patrzę sobie: komedia romantyczna - phi będzie luzacko, ocena 6,6/10 - czyli nic specjalnego, komentarze o treści: "jestem fanką komedii romantycznych i ten film był gupi, pozdro 600" - ... . Idealne na zabicie nudy! - pomyślała Kika. -Oglądam kurwa!. No i obejrzałam...

Krótko o filmie (nie lubię tego, ale wiem, że trzeba ech ech). Główny bohater Drew (Orlando Bloom) pragnie popełnić samobójstwo, w pracy przyczynia się do gigantycznej straty firmy na prawie miliard dolarów (warto wspomnieć, że rolę szefa gra Alec Baldwin) , a na domiar złego rzuca go dziewczyna. Określając swoje nieszczęście do granic fiaska postanawia skończyć ze swoim życiem nie narażając się na dalsze pośmiewisko. Uniemożliwia mu to jednak nagła śmierć ojca. Zanim cała afera milardowa wyjdzie na jaw, Drew musi w spokoju pochować rodzica, zorganizować pogrzeb i dopiero potem w zaciszu domowym wyzionąć ducha na skonstruowanej przez siebie maszynie do zabijania (warto obejrzeć ten film chociażby dla pomysłu popełnienia samobójstwa, jest przekomiczny). Oczywiście jadąc po ciało poznaje uroczą stewardesę Claire (Kirsten Dunst), która towarzyszy mu w większości późniejszych wydarzeń.

Ten film nie jest komedią romantyczną!!! I będę tego bronić tak długo ile się da. Wątek rozwijającej się miłości między Drew i Claire jest bardziej poboczny niż główny, a nawet tu nie o samą miłość chodzi. Jest to idealny przykład bratnich dusz, które poznają się przypadkiem i wspierają się w każdej najbardziej błahej kwestii. Chłopak poszukuje swojego własnego ja, próbuje odnaleźć te utracone jakiś czas temu uczucia i pozytywy życia, dziewczyna natomiast pod skorupą roztargnienia i szaleństwa, rozgrzebuje troski i pragnie szczęśliwego związku, ponieważ ten w którym aktualnie się znajduje jest albo zupełną pomyłką albo wcale nie istnieje, w sumie nie wiadomo do końca...

"Elizabethtown" jest produkcją godną większych przemyśleń, serio! Tematyka życia i śmierci okraszona jest delikatnym humorem i lekką narracją. Główny bohater jest zarazem narratorem, który na każdym kroku dzieli się z widzem bezsensem swojego istnienia, ale w taki bardzo przyjemny i metaforyczny sposób. Akcji nie ma, są dobre dialogi i pozytywne postaci. Oczywiście moja kochana Kirsten jak zawsze daje radę, jest zabawna, nawet zwariowana, ale Orlando i tu uwaga niespodzianka GRA! Widziałam go w kilku produkcjach i zawsze było to samo, nudy nic nic, nudy, buuu, syf. A tutaj, no chłopak szaleje, są emocje, jest mimika, wszystko na swoim miejscu. Brawo brawo. No i z takich wisienek na torcie warto wspomnieć o Susan Sarandon, która gra wdowę po ojcu Drew. Scena przemówienia na ceremonii pogrzebowej zwala z nóg. Cudownie zagrana. Śmiech na pogrzebie? Genialne połączenie, w ogóle jestem fanką tego typu połączeń. Treści nadawany jest wtedy taki groteskowy posmaczek, lubię to.

Tak więc nawiązując do początku, gdzie filmwebowicze skrytykowali ten naprawdę fajny obrazek, muszę po raz kolejny powiedzieć, wy prymitywy! Warto czasem zajrzeć trochę głębiej i zastanowić się co twórca chciał nam przekazać, czy rzeczywiście chodziło o tą pieprzoną miłość, czy o wartości życia? Poruszony jest także temat podróży, tęsknoty za przemijaniem, ale i dążenie do poznania własnego ja. I żeby jeszcze bardziej pogrążyć frajerstwo nie powiem nic co mi się tam nie podobało. Po prostu POLECAM!

ocena Filmwebu 6,6/10
ocena Kiki 8,0/10


Początki są najtrudniejsze

Do założenia tego bloga zabierałam się sama nie wiem ile czasu... W wolnym czasie lubiłam sobie pierdzielnąć jakąś odjazdową kulturową notkę, recenzję filmową...ale za każdym razem wychodziła kicha, nudy, flaki z olejem, głębokie przemyślenia porównywalne z piórem Ilony Łepkowskiej. No sorry będę jechała tej babie ile wlezie, bo robi ona z nas debili i jeszcze na tym zarabia! Przyznaję, boli mnie to strasznie, widzę co się dzieje, dlatego kiedyś na pewno rozwinę się nad tym tematem, analizując każdy najmniejszy aspekt fenomenu tej kobiety. Ale nie nie nie, nie o tym nie o tym.

Jest to pierwszy wpis, więc na razie nie będzie żadnych recenzji, żadnych filmowych inspiracji. Na to wszystko przyjdzie czas. Muszę wyciągnąć z szuflady te wszystkie ambitne notatki wynikające z licznych (nie zawsze udanych) prób krytycznego myślenia, poskładać je w jakieś fajne całości, znowu raz jeszcze się nad tym zastanowić i przelać na bloga w najdogodniejszej dla mnie formie. Nie robię tego dla nikogo, mam w dupie czy to się komuś podoba czy nie. To miejsce ma być dla mnie możliwością samorozwoju. Chcę poćwiczyć pióro i zobaczyć czy rzeczywiście to co się kłębi w mojej głowie ma jakiś sens i da się z tego utworzyć logiczną całość. Już wyczuwam pierdolenie o Chopinie... ale mam to gdzieś.

Więc może tylko się przedstawię. Dzień dobry, jestem Kika, lubię dobre kino, lubię określać otaczającą mnie rzeczywistość i wystawiać opinie (to złe to dobre) nie mając do tego żadnych podstaw. Sama kontroluję swoje życie, swoje upodobania i racje. Nie można mi niczego narzucić, to znaczy można, ale prawdopodobnie będę miała to głęboko tam. Nie działam wg schematów, przy interpretacji filmu mogę skupić się na wewnętrznych przemyśleniach głównego bohatera, mogę także olać interpretację i zachwycać się montażem i przez kilka akapitów napierdalać o tym montażu, bo był kurwa zajebisty! Bywa, że zaczynam zdania od "a więc" bądź moje ulubione "no", no i co, problem? Będzie ciężko, ale nie przejmujmy się, jest zajebiście. Popcorn do łapki i jedziemy z koksem :)