czwartek, 14 listopada 2013

Niemy słowotok

Niniejszym oznajmiam, iż mianuję Rona Fricke jako mojego osobistego boga (z małej, bo jeszcze posądzą mnie o herezję).
Obejrzałam Barakę i już tłumaczę...

Dzisiejszy dzień obfitował w niezliczone ilości niczego z dodatkami nieistotności i szczyptą beznadziejności. Spałam 3h, praca po raz kolejny utwierdziła mnie iż pławie się w głupocie, a reszta spraw, które załatwiałam popołudniu była niczym tylko bieganiną, bezmyślnością i ciągłym poczuciem bezsilności wobec...wszystkiego! Wypiłam za dużo kawy, stanowczo za dużo i to za mocnej, pokręciło mi się we łbie. Jako wysoko-ciśnieniowiec powinnam omijać takie specyfiki, ponieważ od godziny 13:00 trwam w narkotycznym uniesieniu. Kiedy wróciłam do domu nie mogłam spać, nie mogłam jeść, byłam naćpana, nazwijmy rzecz po imieniu, kofeina gorzej jak kokaina popsuła mi dzień i zdrowie. Skoro już tak leżałam w bezruchu i patrzyłam się w ścianę a po ciele przebiegały dreszcze, postanowiłam jakoś wykorzystać ten czas i włączyłam film. No właśnie, film? Myślę, że tytuł mojego bloga dziś w końcu odnajdzie swoje odzwierciedlenie. To nie jest blog o filmach, a tym bardziej ten wpis...



Baraka zachęciła mnie już od pierwszego ujęcia, wiedziałam czego się spodziewać i jakie nastawienie będzie stosowne. Wyłączyłam się od świata (co bardzo ułatwiła mi wciąż dudniąca w żyłach kofeina) i skupiłam na pojawiających się na ekranie obrazach. Z minuty na minutę moje myśli ciągle zmieniały tor. Z początku uznawałam tę produkcję za ciąg przyjemnych artystycznych zdjęć, z genialnie dobraną muzyką i niespotykaną aurą. Empiryczna rozpierducha. Potem zaczęła dochodzić refleksja, a nawet próby interpretacji niektórych (przypadkowo?) zestawionych ze sobą scen.










Czym jest Baraka? Wszystkie internetowe bazy filmowe określają ją jako dokument bądź film przyrodniczy, Wikipedia daje nam nawet dosłowne tłumaczenie - błogosławieństwo, jako 96- minutową medytację nad naszą planetą o ile dobrze pamiętam. Według mnie wszystko powyższe się zgadza, rzeczywiście mamy:

  • dokument - obserwujemy jak się żyje tu, umiera tam, jak modlą się gdzie indziej a jak pracują jeszcze gdzieś tam hej,
  • przyrodniczy - piękno przyrody, magiczne zakątki o których nie mieliśmy pojęcia i pewnie nigdy ich nie zobaczmy na własne oczy, bo kasa, bo praca, bo dzieci, bo dom...
  • i medytacja - owszem, nie tylko doświadczamy różnych kultur ale wchodzimy w ich skóry, zastanawiamy się nad sensem istnienia, albo i nie...
No właśnie, tego nie można wytłumaczyć tak prosto, Baraka popycha nas w głąb świata, ukazuje różnorodności obyczajowe i kulturowe, daje nam przystanąć w konkretnym miejscu i czasie i...  po prostu obserwować, nic więcej. Fragmenty przedstawiające ruchliwe ulice Tokio, pędzących przed siebie przypadkowych ludzi, tłumy, hałasy, drogi, utwierdzają nas tylko w tym jak przemija czas, jak nie dostrzegamy tego co jest obok, nie doceniamy otaczającego piękna. Przyspieszona taśma nadaje specyficznego tempa potęgując wrażenie przemijalności. Jak możemy samodzielnie percypować rzeczywistość kiedy zamykamy się we własnych klatkach jedynie śpiąc, pracując i jedząc? (zestawienie drastycznych scen z hodowli kurczaków z zatłoczonymi ulicami Tokio) Nigdy nie mamy na nic czasu, biegamy i załatwiamy. Zamartwiamy się i kombinujemy. W Barace możemy w końcu usiąść i pomyśleć, a obrazy przedstawiane są w sposób lekki i estetyczny. Baraka nie nudzi a hipnotyzuje. 

Najpiękniejsze w tym wszystkim jest to, że każdy odbiera ten film na swój sposób, widzi to co chce i kieruje się swoim personalnym tokiem myślenia. Tutaj nie mamy narratora, bo komentujemy my sami w naszych głowach. Warto obejrzeć go samemu, w domowym zaciszu, od początku do końca bez żadnych przerw, aby nie zniszczyć magii. A i oczywiście pamiętajcie o ściągnięciu napisów, baaardzo ważne! 




Od dzisiaj obiecuję, że częściej będę zwracała uwagę na to co dzieje się wokół mnie. Już od dłuższego czasu marzy mi się ucieczka z tego politycznie niepoprawnego i brzydkiego kraju bez perspektyw, w którym wszystkim źle a człowiek człowiekowi wilkiem. Jednakże jak zobaczyłam bytomską odlewnię oczami Fricke'a z uroczymi robotnikami w fikuśnych kowbojskich kapeluszach oczy mi się cholera jasna otworzyły. Takie proste, brzydkie, brudne - piękne! To jest czysty artyzm! Jak mogę dosłownie potępiać rzeczywistość nie czytając między wierszami? Mijać stare zniszczone budynki nie zastanawiając się nad ich historią? Porozglądajmy się, doceńmy to co mamy. Żyjemy w pięknym świecie, a czas mija, więc...czemu go nie zatrzymać? :)

Filmweb 8,2/10
Kika 10/10


środa, 10 lipca 2013

Wyplenić, wyplenić

Wkurza mnie niesamowicie, ale i tak ją kocham. Moja droga Puhi, recenzja specjalnie dla Ciebie, długo oczekiwana, aż zanadto przemyślana, ale ze specjalną dedykacją. Dla mojej ulubionej i jedynej siostry.

>>Dużo spojlerów, więc czytacie na własną odpowiedzialność<<

W ramach wstępu chciałabym tylko zaznaczyć, że japońskie anime jest dla mnie kinem specyficznym, które przez te wszystkie lata ciągnęło się za mną niemiłosiernie krzycząc: "obejrzyj mnie, polub mnie". W przeciągu kilku lat udało mi się obejrzeć tylko 3 produkcje: Spirited Away, Księżniczkę Mononoke i Metropolis. Wrażenia? Interesująca kreska, porywająca fabuła i przerażające postacie. Tak, oficjalnie przyznaję się, 90% anime wywołuje u mnie uczucie strachu i konsternacji. Prawdopodobnie dlatego, że oprawa kojarząca się z dziecięcymi bajkami przekłada się z dramatem, horrorem i standardową przygodówką dla dorosłych, a taka mieszanka działa na mnie zabójczo. Podobało mi się, ale nie miałam odwagi na więcej. Ewidentnie musiałam do tego dorosnąć. Mój pierwszy serial anime. Death Note.



Pewnie nigdy bym się na niego nie zdecydowała, gdyby nie ogrom memów pojawiających się na polskich portalach. Zaintrygowało mnie to troszeczkę, to nie musi być dobre, ale przydałoby się zapoznać. Skoro popularność Death Note'a jest aż tak duża, chciałabym przynajmniej zrozumieć jego fenomen. Może tak się wkręcę, że pokonam  młodzieńczy strach? Why not, let's try!

Krótki opis fabuły, to będzie akurat śmieszne. Mamy super przystojnego młodego inteligenta Light'a Yagami, który odnajduje niezwykły notatnik, który to przez przypadek(?) upuścił pewien Shinigami (bóg śmierci). Owa czarna książeczka ma specyficzne właściwości, jeśli wpiszesz imię i nazwisko osoby, której widziałeś twarz, ta osoba umrze na zawał serca w ciągu 40 sekund (no chyba, że dopiszesz inne okoliczności, ale nie będę się bawiła w detale, bo jest to trochę skomplikowane, jak to u Japońców). Oczywiście Light szaleje z radości, morduje przestępców, złoczyńcy padają jak muchy, świat staje się piękniejszy i bezpieczniejszy (słowo klucz "wyplenić"). No ale chyba każdy z nas wie, czy duży czy mały, że zabijać nie wolno, bo to bardzo brzydko i niegrzecznie. Policja nie wie co robić, chce schwytać to paranormalne coś (generalnie ciekawa kwestia, czyli oni też musieli mieć coś na sumieniu, bo kto by tu się martwił o aspekty etyczne, w momencie kiedy przestępczość spada w tak drastycznym tempie, pff stróże prawa), więc do akcji wkracza kolejna ekscentryczna postać z nieprzeciętnym ilorazem IQ, prywatny detektyw L (ksywa Ryuzaki), o którym niebawem trochę więcej, cóż, postać fenomenalna. I tu zaczyna się cała historia, Light, nazwany przez media Kirą, kontra L, co jest dobre a co złe? Komu kibicować, kto przechytrzy kogo?







Przed obejrzeniem anime, przeczytałam w necie krótki opis serialu, żeby wiedzieć czy warto poświęcić na to aż 15h życia. Zaintrygowało mnie, bo historia przypomina lekko produkcję telewizji Showtime Dexter, który jest chyba moim ulubionym serialem. Death Note rzeczywiście wciągnął mnie, nie tylko połechtał wizualno-estetycznie, ale i zmusił do myślenia. 

Pierwszą kwestią godną uwagi jest aspekt etyczny, obecny również u Dextera, czy postać Light'a jest pozytywna? Działa w dobrej wierze, ale w sposób nie do zaakceptowania. Trzeba również przyznać, że im bliżej finału, tym bardziej bohater się gubi, morduje niewinne osoby, zatraca się w zbudowanym przez siebie wewnętrznym obrazie boga nowego świata, co prowadzi oczywiście do upadku Kiry. Śmierć głównego bohatera - jedna z najlepszych jakie widziałam, sprawiedliwa, bolesna i w samotności - tworzy metafizyczne odzwierciedlenie człowieka narcyza, który poprzez zbyt dużą wiarę w siebie, dostąpił potępienia. To nie była zabawa w Boga, ale zupełne odrzucenie boskich wartości. Za złamanie pierwszego przykazania jak widać czeka kara śmierci, od samego Stwórcy (w tym przypadku z rąk Shinigami). Religijność stanowi istotną część w tym anime, nie licząc konstrukcji fabuły, kilkakrotnie pojawiają się cytaty i nawiązania do Biblii (wycieranie stóp Lighta przez Ryuzakiego, jako symbol okazania szacunku i mimo wszystko przyjaźni - baaardzo dziwna scena, ale jednak metaforyczna)




Zaczęłam od końca, a w sumie warto wspomnieć o początkowych, moim zdaniem najlepszych odcinkach Death Note'a. Poznajemy głównych bohaterów:
  • Light - utalentowany, bystry, idealny materiał na bożyszcze nieletnich dziewic

  • L vel. Ryuzaki - tajemniczy, ekscentryczny, dziwak, mózg nad mózgami

  • Ryuuk - przerażająca, odpychająca, nietuzinkowa postać boga Shinigami, ale jakże sympatyczna! Lubi jabłka i spacery o zachodzie słońca

  • Misa Amane - bogata, piękna, popularna, dziewczyna Light'a. Jest irytująca, głośna, niewiadomo co się z nią dzieje na koniec, ale mam nadzieję, że jednak skoczyła z tego mostu.

  • japońska policja - pierdoły i niewykształcone prosiaki, którzy pracują dla nastolatków (Light i L), bo sami nie potrafią rozwikłać sprawy. W skrócie - debile.

Pierwsza połowa serii wymiata, postać L-a kusi, zniewala. Jest tak niekonwencjonalny, że osobiście tylko czekałam, aż jego osoba znów pojawi się na ekranie. Już na początku rozgryzł Kirę, jednakże równie przenikliwy przeciwnik, potrafił pozbawić go wszelkich dowodów. Rywalizacja między tymi dwoma budowała cały klimat anime, z jednej strony wrogowie, z drugiej pracujący razem przyjaciele. Każdy z nich pragnął porażki tego drugiego, po czym w połowie serialu BACH umiera L! Najokrutniejszy sposób na zaskoczenie widza (albo czytelnika, bo pierwsza była manga). Nie można tak robić, stworzyć chyba najbardziej charakterystyczną i magnetyzującą postać japońskiej kreski, po czym uśmiercić ją tak szybko! Moja siostra miała ze mnie niezłą polewkę, bo przez jakiś tydzień czasu nie dopuszczałam do siebie wiadomości o jego śmierci. Ten pomysł był głupi, niepotrzebny, bezsensowny, zły! W pierwszej kolejności obiecałam sobie, że dalej nie oglądam, na Filmwebie miała także widnieć lśniąca ocena 1, jako odzwierciedlenie totalnego wkurwienia. Potem, nastała faza maksymalnego zdołowania, kolejne odcinki oglądałam ze łzami  w oczach. Aż w końcu jakoś się z tym pogodziłam, aby wreszcie w pełnej konsternacji emocjonować się finałem. Było inaczej, następcy Ryuzakiego nie podołali, aczkolwiek poziomem dorównywał pierwszej połowy serialu. Żal rozszedł się po kościach.



Szybkie plusy przyznaję za: oczywiście pomysł, wykonanie, interesujących bohaterów. Dodatkowo świetnie dobrana muzyka, rozterki moralne i długość (tylko 37 odcinków). Fabuła mnie nie przeraziła, było w miarę składnie i z sensem, a wisienką na torcie będzie oczywiście delikatny humor, który nadawał dojmującej treści subtelności.




Podjarana japońską kulturą sięgnęłam do całej reszty pełnometrażowych filmów kraju kwitnącej wiśni i niestety natknęłam się na fabularną wersję Death Note'a, w dwóch częściach. O zgrozo.
Wszystko byłoby dobrze, bo generalnie na to się zapowiadało. Zdjęcia - ok, prowadzenie akcji - ok, nawet nie wyszło tak absurdalnie jak mogłoby się zdawać. Problem polegał na obsadzie, tragicznej, nieprofesjonalnej, nudnej, żadnej. Zepsuli klimat, pozbawili swoich postaci charyzmy, brakowało mi humoru i inteligentnej narracji (scenarzysta też się nie popisał). Film prawie całkowicie został pozbawiony muzyki, utracił magię, stał się przeciętnym japońskim dziwadłem. Dlaczego jednak o tym wspominam? Otóż filmowa wersja została lekko zmodyfikowana, koniec ucieszy każdego fana, jest wymarzony, idealny, L wygrywa. Ekhm źle to ujęłam, powinien cieszyć, bo u mnie wywołało to mimo wszystko lekki niesmak. Właśnie w tamtym momencie zdałam sobie sprawę, dlaczego Ryuzaki musiał umrzeć, ha! Jednak było to potrzebne. Nawet znienawidzeni przeze mnie Mello i Near (kolejni detektywi, następcy L-a) stali się nagle  w moich oczach w miarę sensowni i ponętni.




Death Note (anime) zasługuje na swój sukces, jest ciekawą i inteligentną produkcją. Dość skomplikowaną i niełatwą w odbiorze, ale wartą uwagi. Polecam.

Anime:
Filmweb: 8,4 /10
Kika: 8/10 (tak, jednak)

Film:
Filmweb: 7,2 i 7,3 /10 (da fuq?!)
Kika: 5 i 6/10 (bo pomimo abstrakcyjnej treści, nie wyszło groteskowo)

A na koniec jeszcze małe ogłoszenie. Amerykanie biorą się także za Death Note, premiera zapowiadana jest na rok 2014. Plotki są różne, np. do roli Lighta proponowany jest Zac Efron, fabuła ma być znacząco zmieniona, planowane jest pominięcie wątków z istotami nadprzyrodzonymi (Shinigami), no i oczywiście jak to z hollywoodzkimi produkcjami happy end jest koniecznością. Podkreślam, to tylko plotki! Ale...

wtorek, 25 czerwca 2013

Deszcz pada, słońce świeci, gorąco, upał, blog!

Będąc w trakcie sesji (do której się nie uczę) i redagowania nowego MEGA postu (temat dla mnie nowy aczkolwiek MEGA), postanowiłam przerwać ciszę na blogu i wrzucić coś ze starych śmieci. Kiedyś tak właśnie pisałam recenzje, bez wulgaryzmów i kolokwializmów, ale mimo wszystko pozostałam krytyczna. Proszę się nie śmiać. Dziękuję.


Akcja filmu „Daleko od nieba” rozgrywa się na amerykańskich przedmieściach w latach ’50, kiedy  prześladowani i wytykani palcami czarnoskórzy starają odnaleźć się jako służba wyrafinowanych, obytych oraz towarzysko spełnionych gospodyń domowych. Jedną z nich jest Catherine (Julianne Moore), idealna matka i żona, a także szanowana pośród kręgu sąsiedzkiego za swój upór i ambicję w prowadzeniu domu, bezkonkurencyjna organizatorka przyjęć. Idealne życie Catherine ulega zmianie, kiedy pewnego dnia nakrywa swojego męża (Dennis Quaid) na zdradzie z innym mężczyzną. Po nieskutecznych próbach leczenia małżonka drogą psychiatryczną, bohaterka w końcu odnajduje pocieszenie w ramionach czarnoskórego ogrodnika. Romans ten jednak rujnuje jej życie towarzyskie.


Film na pewno przyciąga interesującymi poniekąd tragicznymi wątkami, które idealnie kontrastują z wszechobecnymi kolorowymi sukienkami, przesłodzoną scenerią i sztucznymi uśmiechami. Przede wszystkim nieszczęśliwa rodzina, zdradzona żona, homoseksualny mąż nie mogący pogodzić się ze swoją naturą, a także dzieci, niezrozumiane, wiecznie poganiane i kompletnie nie budzące zainteresowania rodziców. Nie widać tego na pierwszy rzut oka, ponieważ Catherine stara się tak prowadzić życie domowe, aby nikt, ani sąsiedzi ani nawet sami domownicy nie zorientowali się z powagi wszechobecnego dramatyzmu. Odnosi w tym sukcesy, ponieważ przez większość czasu nawet widz daje się jej oszukać.


Całkowicie pozytywnie przychylając się ku pierwszemu wątkowi, stwierdzić muszę jednak, iż wątek kolejny nie jest już tak dobrze prowadzony. Romans idealnej gospodyni z ogrodnikiem innego koloru skóry miał wzbudzać emocje i współczucie dla ów nieszczęśliwie zakochanych, wszystko to było, niestety w dawkach minimalnych, niezaspakajających. Widz jedyne co może dostrzec to szczerą przyjaźń między tymi dwoma, chęć przebywania ze sobą, wzajemne pokrywanie się intelektualne i duchowe. Jednakże na miłość to za mało, nawet słowo „romans” może w tym kontekście stać się hiperboliczne, ponieważ do fizycznej zdrady nie dochodzi.. Duże rozczarowanie wzbudza także zakończenie, gdzie punkt kulminacyjny związku Catherine i ogrodnika zamiast poruszyć serca, rozpływa się w eterze, gdzie jedynym wartym uwagi aspektem jest performens Julianne Moore, której mimika wyraża to co trzeba: bolesną utratę i poczucie nadchodzącej samotności. Genialnie zagrane, to trzeba przyznać bezkompromisowo, jednak poza tym scena uboga.



Pomimo małych niedopracowań w scenariuszu, cała reszta zachwyca. Przede wszystkim gra aktorska wcześniej wspomnianej głównej bohaterki, przyciąga i zachęca do zagłębienia się w akcję. Ekspresja niejednokrotnie aż wylewa się przesadnie z aktorów, co jednoznacznie kojarzy nam się z amerykańskim kinem klasycznym. Kostiumy świetnie dobrane, rzucają się w oczy, aż miejscami rażą, bardzo dobrze wkomponowują się w sztuczną życzliwość sąsiedzkiej etykiety. Warto zwrócić uwagę także na pojawiający się problem rasizmu. Nadał on fabule innego wymiaru, wzbudzał emocje wtedy, kiedy temat miłości białej kobiety do czarnego mężczyzny stawał się zbyt banalny. Film jak najbardziej do polecenia, w szczególności dla kontrastu cukierkowej oprawy z dramatyzmem sytuacyjnym. Nadało to całemu temu obrazkowi ironicznego wyrazu. Wielki ukłon w stronę reżysera, rewelacyjnie prowadził aktorów i zbudował odpowiedni klimat, szkoda tylko, że nie skupił się aż tak dobrze podczas pisania scenariusza. Mogło wyjść lepiej. 


Wieeeeem, nie nawiązałam do Wszystko, na co niebo zezwala Sirka, ale do tej pory ta produkcja pozostaje w kategorii filmów, które muszę zobaczyć. Niebawem kochani, a póki co zadowalamy się tym co Kika nie skasowała jeszcze z kompa. 

niedziela, 9 czerwca 2013

Królewna Śnieżka tańczy flamenco!



Najnowsza produkcja hiszpańskiego reżysera Pablo Berger’a jest interesującym przykładem współczesnego filmu inspirującego się kinem dawnym, początkowym, niemym. Mająca swoją światową premierę Królewna Śnieżka (Blancanieves) w 2012 roku, często gościła na galach i festiwalach, nie tylko europejskich. Oryginalności i świeżości nadaje przede wszystkim sama konstrukcja filmu, gdzie w czarno-białych barwach i pozbawionych dialogów scenach, to muzyka i ekspresja aktorów prowadzi ku nowym, empirycznym doznaniom.

Królewna Śnieżka nie jest kolejną odnowioną wersją znanej baśni, scenariusz jest nią inspirowany, kilka elementów zostało zaczerpniętych, bądź delikatnie zmodyfikowanych, ale przedstawiona przez Berger’a historia nie jest już tak bajkowa i nieprawdopodobna. Akcja rozgrywa się w latach ’20 ubiegłego stulecia, co tłumaczyć można, jako kolejny ukłon w stronę kina niemego, który swój rozkwit przechodził właśnie w tym okresie. Losy głównej bohaterki, Carmen, rzeczywiście przypominają nieszczęśliwe poczynania Śnieżki, dlatego też w końcu ta postać otrzymuje taki przydomek artystyczny. Jednakże dla lepszego zrozumienia filmu pokuszę się o bardziej szczegółowe przybliżenie fabuły.




W początkowych scenach dowiadujemy się wszystkiego o rodzicach jeszcze nienarodzonej Carmen. Matka jest kobietą o niesamowitej urodzie, pełnej miłości i dobrego serca, natomiast ojca poznajemy, jako światowej sławy torreadora, odważnego i pałającego wielkim uczuciem do swojej żony. Niestety wkrótce dochodzi do tragedii, kobieta umiera przy porodzie, a mężczyzna ulega wypadkowi podczas jednego z pokazów.  Sparaliżowane ciało Antonia nie pozwala mu na samodzielne wychowywanie nowonarodzonej Carmencity, która w końcu trafia pod opiekę babci. Załamanym psychicznie i emocjonalnie ojcem, zajmuje się podstępna pielęgniarka, z którą oczywiście prędko bierze ślub. Antonio zaniedbuje przy tym swoją córkę, zrywając z nią całkowity kontakt, z powodu przygnębiającej przeszłości oraz zaborczości nowej żony. Mała Carmen w końcu trafia pod dach okrutnej macochy w momencie śmierci babci i w tym momencie przypomina nam się baśń o Królewnie, ponieważ dziewczynka przechodzi identyczne katusze niczym nasza książkowa Śnieżka. Zła macocha zmusza dziecko do sprzątania, ciężkich prac domowych, a na koniec dnia zamyka ją w ciemnej piwnicy uniemożliwiając przy tym kontakt z ojcem. Sprytna Carmencita jednakże buntuje się przeciwko despotycznej władzy macochy i wymyka się codziennie do pokoju taty, który wyleczony z depresji za sprawą własnej córki, uczy ją sztuki corridy, walki z niewidzialnym bykiem. Niestety Antonio także ginie w nieznanych okolicznościach, prawdopodobnie zamordowany przez własną żonę. Wyzwolona i otoczona bogactwami zmarłego męża piękna Encarna, do pełni szczęścia potrzebuje tylko śmierci już dorosłej Carmen, dlatego nasyła na nią mordercę, który nie tylko próbuje ją zabić, ale oszołomiony jej nieziemską urodą stara się ją także zgwałcić. Dziewczynie udaje się przeżyć za sprawą sześciu karłów, którzy nie tylko przywracają jej tlen w płucach, ale także przygarniają do swojej grupy lilipucich torreadorów i pozwalają na wspólną trasę po kraju. W ten sposób Carmen staje się w przeciwieństwie do baśni siódmym „krasnalem”, ale z powodu amnezji nazwana jest przez przyjaciół symbolicznie Śnieżką. Ponadprzeciętny talent odziedziczony po ojcu pozwala bohaterce na odniesienie absolutnego sukcesu i sławy, który przytłumił popularność doskonale nam znanej macochy Encarny. Podstępna kobieta knuje okrutny plan morderstwa - symboliczne zatrucie jabłkiem. Dochodzi do zabójstwa, Śnieżka umiera, Encarnę dosięga sprawiedliwość - umiera stratowana przez rozwścieczonego byka. W baśni wszystko dobrze się kończy, przybywa książę, całuje królewnę, zatrute jabłko opuszcza jej organizm, piękna dziewczyna budzi się z wiecznego snu i wszyscy żyją długo i szczęśliwie. Wersja Berger’a jest jednak inna. Książę nie przybywa, królewna umiera, a jej ciało zostaje wykorzystane do celów marketingowych. Ze względu na jej charakterystyczny pseudonim artystyczny, menadżer posługuje się jej ciałem, aby niczym w prawdziwej bajce, (ale za drobną opłatą) każdy mógł spróbować obudzić Śnieżkę poprzez miłosny pocałunek. Czy stanie się cud?









Warto porównać współcześnie nakręconą historię Królewny Śnieżki z tą z 1916 roku, kiedy kino było nieme i bardziej ograniczone niż jest obecnie. Przede wszystkim jak dużo Berger zaczerpnął z tamtych lat i co stanowiło dla niego największą inspirację. Oczywiście ekspresja aktorów, ich gra przypominała styl sprzed prawie stu lat, wyrazy twarzy mówiły więcej niż puste słowa. Odpowiednia gestykulacja, grymasy. Widz miał większą możliwość odebrania filmu w sposób emocjonalny, gdzie nie wszystko było dosłowne, a zdjęcia niekiedy kryły za sobą pewną głębię. Kwestia pozbawienia barw również określiła produkcji specyficzną narrację, gdzie scena, w której biała suknia Carmencity farbuje się na kolor czarny symbolizuje nam przejście bohaterki z niewinnej fazy dzieciństwa, komunii świętej, do zmagania się z nagłą utratą ukochanej babci, żałobą.



Muzyka, za którą odpowiedzialny był Alfonso Vilallonga, również nadała swoistego czaru. Berger’owi zależało na podkreśleniu hiszpańskości w tym filmie, dlatego mamy corridę, tradycyjne stroje, zachwycające krajobrazy Sevilli i oczywiście flamenco. Taniec interpretujemy w wersji z 2012 i 1916 roku tak samo. W nowszej produkcji Carmen tańczyła flamenco wraz ze swoją babcią, co stanowiło dla niej doskonałą zabawę i możliwość zapomnienia o smutkach. W późniejszej akcji dziewczynka przebiera się w oryginalny strój tancerki flamenco i przedstawia swoje umiejętności ojcu, który w końcu wyzwala się z depresji odnajdując duch nieżyjącej żony w ciele odtrąconej córki. Niema Królewna Śnieżka poprzez taniec wyraża szczęście. Kiedy poznaje księcia – tańczy, pomimo trudów, jakie przyszykowała jej zła królowa – tańczy radując się otaczającą ją przyrodą, rusza w pląsy także ze swoimi przyjaciółkami, damami dworu, aby podkreślić więź, jaka je łączy.



W starszej wersji, reżyser James Searle Dawley’a, skupił się bardziej na częstym stosowaniu efektów specjalnych, wplótł w fabułę magię, złą czarownicę, zbudował historię tak, by była jak najbardziej bajkowa. W hiszpańskiej Królewnie Śnieżce Berger ograniczył się wyłącznie, do nałożenia dwóch obrazów na siebie, co miało przypominać wyobrażenie zmarłej matki, czy ulubionego koguta Carmen, Pepe, z którego macocha zarządziła bestialsko ugotować rosół. Nakładanie zdjęć było częstym zabiegiem stosowanym choćby w filmowej awangardzie.




Kolejną istotną kwestią, o której warto wspomnieć jest obsesja na punkcie piękna. Encarna z 2012 roku ubierała się w najmodniejsze stroje, bywała na okładkach kolorowych rozkładówek, świat zachwycał się jej urodą, chciała być najpopularniejsza, dlatego ponad wszystko pragnęła śmierci młodej Carmen. W ekranizacji Dawley’a zła królowa miała swoje lustereczko, kolejny baśniowy artefakt, które w magiczny sposób miało uświadamiać ją w swojej nadnaturalnej urodzie.




Na koniec chciałabym jeszcze wspomnieć o miłości, jako ważnym elemencie baśni, ponieważ w każdej historii królewny się zakochiwały, najczęściej w królewiczach. W hiszpańskiej Śnieżce uczucie do głównej bohaterki rodzi się u jednego z karłów, Rafita, który nie tylko początkowo ratuje jej życie przed napaścią mordercy, ale wspiera ją i kibicuję przez cały rozwój kariery torreadora, aż w końcu po śmierci pielęgnuje jej martwe ciało do pokazów zachłannego menadżera. Jest jedyną osobą, która może wybudzić Carmen z wiecznego snu, ale jak historia się skończy zależy tylko od nas. Czy odbierzemy ten film współcześnie, gdzie nikt nie wierzy już w bajki, nie można się odrodzić, a pocałunek nie budzi martwych, lub baśniowo, jak w niemej produkcji, królewna się zbudzi i zasiądzie na tronie - będzie kontynuować karierę na corridzie. Berger pozostawił otwarte zakończenie, aby każdy z nas wybrał swoje własne, wyjątkowe. Elementy kina niemego i współczesnego w tym filmie wciąż się ze sobą przeplatają. Widz ma możliwość wprowadzenia własnej interpretacji, zadecydowania o losach bohaterów, ale i większego zaangażowania w daną sytuację. Scenariusz przypomina prawdziwe zdarzenia, które rzeczywiście mogły mieć miejsce, dlatego tak bardzo nam zależy na baśniowym zakończeniu, happy endzie. Zeszłoroczna Królewna Śnieżka to nie tylko świetne kino, ale warta kontemplacji poezja. Obraz zwyciężył nad słowem, a zapomniane nieme kino raz jeszcze powróciło.








Kurwa.
Musiałam :)


Why so serious?




Kika 8/10
Filmweb 7,4/10

Yo!