poniedziałek, 20 maja 2013

Czeski surrealizm

Nareszcie, po długiej nieobecności wracam i wprowadzam w mój mały blogerski świat kulturowy zamęcik. Dzisiejszy Mireczkowy egzamin z kultury popularnej poszedł zaskakująco dobrze, przez co postanowiłam po tym cholernie ciężkim miesiącu na chwilę odpoczynku, poprawienia humoru i zajęcia się czymś co lubię najbardziej (wiadomo o co chodzi, tłumaczyć nie trzeba). Natomiast biorąc pod uwagę fakt, że z kolei dr Zagłada odebrał mi wiarę we własne możliwości, co miało miejsce kilka tygodni temu, kiedy pisałam pracę na jego zajęcia, postanowiłam się przełamać i spróbować...może utracona wena odnalazła mnie dzisiejszej nocy.

Przeglądając internetową biblię natrafiłam zupełnie przypadkiem na film krótkometrażowy, który widziałam całkiem niedawno, no i poprzez moje niesamowite roztargnienie zapomniałam wystawić oceny. Zniesmaczona swoim niedopatrzeniem czym prędzej odnalazłam to surrealistyczne cudo na youtubie, szybciutkie przypomnienie, błyskawiczna nota i... już dopadłaby mnie chęć na grzeczny sen, gdyby nie siedząca obok i wpatrująca się we mnie Kalliope. Przerażona, ale i natchniona, powróciłam po więcej i więcej... więcej Jana Švankmajera.

Jan Švankmajer to mój osobisty geniusz. Kino surrealistyczne zawsze cieszyło się u mnie dużym zainteresowaniem, jednakże ten czeski artysta, bo filmowiec to za mało, zawładną mną już niejednokrotnie za sprawą takich niskobudżetowych produkcji jak Wymiary dialogu czy Mały Otik. Obiecałam zamęcik i taki też wprowadzę, zamiast standardowego lubię -nie lubię, podobało się - nie podobało, dziś pobawię się w interpretacje. I chociaż doskonale wiem, że NADinterpretacje to moje drugie ja, może tej nocy epicka muza mnie nie pobije.



Jedzenie to podzielona na 3 części krótkometrażówka przedstawiająca 3 różne sytuacje związane z konsumpcją.

Breakfast - w której człowiek człowiekowi restauracją,
Lunch - gdzie 2 panów w oczekiwaniu na kelnera, zjadają wszystko co mają pod ręką (łącznie z ubraniem, stołem i sobą nawzajem)
oraz Dinner - gdzie bohaterowie zjadają integralną część siebie.



Scenka "Breakfast" skojarzyła mi się, z tym, jak dużą łatwość mamy współcześnie w wykorzystywaniu drugiego człowieka dla własnych potrzeb. Wszyscy jesteśmy tylko ludźmi, działamy na tych samych zasadach (wisząca instrukcja na szyjach bohaterów), za sprawą pieniędzy dajemy się wykorzystywać i sobą pomiatać. Każdy potrzebuje zaspokoić swoje pragnienia, nawet poświęcając poniekąd samego siebie. Dziś ja posłużę się tobą, jutro on posłuży się mną. Kolejka do stołu jest długa, bo każdy czegoś chce i każdy doświadcza w swoim życiu upodlenia, do którego się zwyczajnie przyzwyczajamy. Stanowimy wyłącznie odrysowaną kredką kreskę na ścianie, będąc jednym z wielu, jesteśmy nikim.



"Lunch" ma jeszcze ciekawszą metaforę. Tutaj doszukałam się ciągłej rywalizacji i niszczenia przeciwnika. Niezdrowa konkurencja zawsze kończy się nieszczęściem którejś ze stron. Pragnąc dotrzeć do mety (zatrzymania kelnera) pokonujemy przeszkody idąc łeb w łeb i kiedy wydaje się nam, że nie warto już walczyć ze sobą, że to jest odpowiedni moment na zatrzymanie się w miejscu, złożenie broni, pozostajemy zupełnie nadzy, niby bezbronni, ktoś zawsze wykorzysta naszą bezradność, zabierając wszystko co masz, nawet jeśli jest tego niewiele. W tym przypadku nie dotarcie do mety jest ważne, ale destrukcja przeciwnika, to wzbudza samospełnienie.




"Dinner" to już jest istny geniusz. Obserwujemy przez dłuższy czas pana który w sposób elegancki, dystyngowany doprawia swoją potrawę, której początkowo nie widzimy. Sosy, przyprawy, dodatki, surówki, to wszystko zdaje się być idealnym dopełnieniem jego nieznanej uczty. W końcu dochodzimy do finału, widzimy talerz, a na nim dłoń, dłoń ręki bohatera, na której przez chwilę świeci się obrączka, szybkim ruchem zrzucana ze stołu widelcem. Symbolizuje to oczywiście próbę zapomnienia o nieudanym małżeństwie, straconej miłości. Przy drugim stole ewidentnie widzimy sportowca pragnącego zjeść własną nogę - prawdopodobnie chodzi o przegrane zawody, zakończenie kariery sportowej. Dalej kobieta zjadająca piersi i mężczyzna z zamieram konsumpcji penisa. Biorąc pod uwagę ostatni kadr, gdzie koleś zakrywa dłońmi półmisek z przyrodzeniem, od razu narzuca się nam interpretacja dotycząca kategorii wstydu i chęci zapomnienia.


Filmweb - 7,9/10
Kika - 8/10




Kolejnym obejrzanym przeze mnie filmem były Męskie gry z prościutkim znaczeniem, więc postaram się pisać zwięźle. Fabuła kręci się wokół bohatera płci męskiej, siedzącego przez telewizorem z browarem w ręku, oglądającego co? Oczywiście meczyk. Trybuny szaleją, piłkarze tańczą z piłką (dosłownie), a telewidz podjada ciastka - piękny niewinny obrazek fana futbolu. Krwawa jatka zaczyna się z każdym następnym skończonym piwem rozłożonego w fotelu kibica. Taniec piłkarzy zamienia się w brutalną masakrę przeciwników obydwu drużyn, gdzie ciała nieżyjących sportowców rzucane są beznamiętnie na nosze, a później do trumien. Tłumy szaleją, bohater dalej wcina ciastka. Cały film ukazuje nam przede wszystkim obraz stereotypowego kibica, który traktuje sport (piłkę nożną) jako wielką pasję i chociaż na te 90 minut bezgranicznie poświęca się chwili. Piłkarze, sędziowie, wszyscy mają jego twarz - bo są częścią jego świata. Taniec sportowców przeobraża się w taniec trumien. Każdy zabity gracz stanowi jeden gol, więc przemieszczające się lekko po boisku trumny symbolizować mogą zmaganie się z porażką, każdy odebrany punkt czyni nas słabszym. Ilość wypitych piw buduje bohaterowi krwawy scenariusz, zmasakrowane twarze, niszczone na dziesiątki różnych sposobów. Nawet mecz rozgrywający się realnie w jego mieszkaniu nie pozwala mu na oderwanie się od telewizora, od jego rzeczywistości. Więc tak jak mówiłam na początku, prosty przekaz - jest mecz, otoczenie staje się nieistotne, ważne jest tylko sportowe wydarzenie i wynik, no i oczywiście wrażenia, bo bez emocji nie ma przyjemności. Ech wy chłopy...


Filmweb - 7,1/10
Kika - 7/10






Na koniec szybciutko o Wahadle, studni i nadziei. Czegoś takiego w wykonaniu Švankmajera nie widziałam, pan Jan rozwalił mnie na łopatki. Tutaj już bez interpretacji, bo mamy do czynienia z adaptacją słynnej noweli Edgara Allana Poe. Ten kolejny krótkometrażowy film przede wszystkim budzi u widza niepokój, niesamowity klimat. Specyficzne ruchy kamery tworzą z nas głównego bohatera, stajemy się jego oczami. Nie znamy postaci, tylko się z nią utożsamiamy, słyszymy jej przyspieszony oddech, widzimy zmęczone dłonie, sale tortur i przerażające wnętrze. Obraz jest czarno biały co tylko potęguje trwogę i przerażenie. W końcu uciekamy - razem z bohaterem, razem z nim się chowamy i szukamy wyjścia.
Jan Švankmajer - mistrz grozy!

Filmweb - 7,6/10
Kika - 9/10

Wszystkie wymienione przeze mnie filmy są krótkie i naprawdę warte zobaczenia. Ponadto większość znajduje się na youtubie. Polecam oczywiście i zachęcam do własnych interpretacji. Idę spać. Dozo.