środa, 3 września 2014

Ida, nasza filmowa nadzieja!

W sumie pod względem filmowym dużo się działo u mnie przez ostatnie miesiące. Jednak krakowsko/żydowsko/wojenne wspominki zostawie na inny wpis, bo dziś co innego chodzi po mojej głowie. Z prawie rocznym opóźnieniem, w końcu zabrałam się za polski hit ostatnich miesięcy, doceniony na zachodzie, w tym momencie raczej pewny kandydat do przyszłorocznych Oscarów. Oczywiście mowa tu o Idzie, która zdobyła chyba wszystkie możliwe nagrody w kraju, krytycy rozpływają się nad jej filmową perfekcją, a widzowie...no cóż z nimi to bywa różnie. A co ja o tym myślę? Hmmm. Nieśmiało muszę stwierdzić, że polskie kino prawie doczekało się swojego małego arcydzieła, było blisko ale jednak i genialnie.




Ida nie odznacza się skomplikowaną i trudną fabułą. Mamy tytułową żydowską niedoszłą zakonnicę, która wraz z nowo poznaną ciotką (Kulesza - absolutnie niesamowita kobiecina) wyrusza w podróż do rodzinnej wsi, by odkryć jak zginęli i gdzie zostali pochowani jej rodzice. Przy okazji poznajemy lepiej postaci, zaczynamy rozumieć ich postępowania, powiadujemy się gorzkiej prawdy o zamordowanej rodzinie bohaterek i...poddajemy się klimatycznemu zakończeniu.

Myślę, że nie sama fabuła jest tu istotna. Stanowi swoiste tło dla emocji budujących szkielet danej produkcji. Aby zrozumieć istotę filmu, należy oddać się prostym ale i interesującym kadrom, które wprowadzają nas troszeczkę głębiej i pozwalają na prywatną interpretację. Ida nie jest trudna, muszę to podreślić, to absolutnie prosty film, z banalnym przesłaniem, nieskomplikowanymi scenami, dialogami i metaforami. Pawlikowski, nasza reżyserska nadzieja na Oscara, ułatwił to wszystko widzowi, tymi fantastycznymi, klimatycznymi kadrami. Przeciągające są ujęcia umożliwiają nam chwilowe zadumanie nad dopiero rozgrywającymi sie wydarzeniami, składamy elementy metafizycznej układanki, aby z łatwością przejść do dalszej części filmu. 



Przeciwieństwa bohaterek pięknie się ze sobą integrują. Obojętność malująca się na twarzy bogobojnej Idy uzupełniana jest nieszczęśliwym grymasem ciotki, oddającej się wciąż alkoholowym uciechom. Mamy mało czasu na pełne zrozumienie ich skomplikowanych osobowości, ale doskonale zbudowany scenariusz i istotność każdej umieszczonej w filmie sceny, szybko odkrywa prawdę o ich samych. Ida jest dla mnie absolutną gratką interpretacyjną, w której młoda dziewczyna podejmuje liczne próby odnaleznia własnego, duchowego "ja", a jej ciotka, zniszczona przez historię, politykę i bezsens istnienia - bez wahania przyjmuje tragiczny życiowy wyrok. 



No cóż, zjawiskowe kadry, nastrojowe czarno-białe barwy, doskonały montaż i przede wszystkim powolna, wzmagająca kontemplację akcja - składa się w jedną, artystyczną całość. Scenografia rodem z lat '60, ta muzyka, stroje, dekoracje, minęło wiele godzin, a wciąż o nich rozmyślam i jestem pod wielkim wrażeniem. Nic tu nie jest przesadzone, czasem reżyser nawet zostawia nas z pewnym niedosytem, abyśmy mogli wypełnić pustkę własnymi spostrzeżeniami. Oczywiście nie wydaje mi się aby Ida była aż tak skomplkowana, aby każdy rozumiał ją inaczej, sens jest jeden, ale odczucia mogą być inne - i to jest właśnie piękne!

Przyczepię się jednak do dźwięku. Czekam aż nasz kraj doczeka się normalnych dźwiękowców, bo część dialogów zrozumiałam tylko i wyłącznie dzięki angielskim napisom, które przypadkowo znalazły w mojej wersji filmowej. 

Abolutnie polecam, Ida jest właśnie tym, co powinno się zobaczyć nawet kilka razy, aby poczuć i zrozumieć jeszcze więcej. Antypolskość czy antysemityzm, które niby wyłaniają się z tego filmu są dla mnie absolutnie niezrozumiałe. Żyjemy chyba wciąż w ciemnogrodzie, a przede wszystkim nie znamy historii. Smutne. Dla wszystkich myślących, niebojących się powolnych filmów, bez wybuchów, fruwających wnętrzności czy szybkiego montażu - zapraszam na kawał dobrego kina. Krytycy tym razem się nie mylili, to je dobre!

czwartek, 12 czerwca 2014

Miłość i śmierć w filmie, czyli jak pokochać anioła

Z racji tego, że aktualnie pochłonięta jestem pisaniem pracy magisterskiej i oglądane przeze mnie filmy ograniczają sie wyłącznie do tych o tematyce romantycznej, podziele się tym i owym w iście miłosno-śmiertelnym stylu. Enjoy! :)


Wszelkie historie romantyczne jakie dotychczas mogliśmy zobaczyć w kinie, zawężając choćby do współczesnej filmografii, opierają się na prostym, wyraźnie zarysowanym schemacie. Mężczyzna poznaje kobietę, zakochują się w sobie i przeżywają wspólne, wyjątkowe chwile, te przyjemne jak i niewygodne, które prowadzą wreszcie do charakterystycznego dla komedii romantycznych happy endu, czy tragicznego melodramatycznego rozstania. Przedstawiona miłość nie zaskakuje, nie odbiega od normy, wprowadza widza jedynie w sentymentalny nastrój, pobudza zmysły i pozwala po prostu marzyć. Jest to prosty motyw, powtarzalny i specyficzny w danych gatunkach filmowych. Jednakże co się dzieje, kiedy w tej romantycznej scenerii, na drodze zakochanych pojawia się nieodwracalna, okrutna śmierć? Czy słowa przysięgi małżeńskiej …i nie opuszczę Cię aż do śmierci… mają swoje odzwierciedlenie w rzeczywistości filmowej? Utrata ukochanej osoby wcale nie musi wiązać się z wieczną samotnością i zapomnieniem, ponieważ wprowadzając do tego miłosnego schematu wątki magiczne czy nadprzyrodzone, bohater może pokochać ducha, a nawet swojego osobistego, wyjątkowego anioła.



Pierwszym przykładem, w którym dokładnie opisany został motyw miłości silniejszej od śmierci, jest produkcja Jerry’ego Zuckera z 1990 roku Uwierz w ducha. Film rozpoczyna się szeregiem romantycznych scen, ukazujących idealne relacje będących w silnym związku uczuciowym dwójki głównych bohaterów. Jednakże szczęśliwe, spokojne życie Molly ulega degradacji, w momencie kiedy jej czuły partner, Sam, staje się ofiarą tragicznego wypadku i ginie z rąk nieznanego sprawcy. Śmierć w tym przypadku nie jest jednak końcem, to początek nowej, nadnaturalnej historii, ponieważ duch zmarłego kochanka postanawia pozostać na ziemskim padole, stając się poniekąd aniołem stróżem samotnej już Molly, pogrążonej w żałobie. Sam podejmuje tak romantyczną decyzję, wyrzekając się dobrodziejstw życia wiecznego, z powodu wielkiej miłości, która nie umarła wraz z jego śmiertelnym ciałem. Bez chwili zawahania, odrzuca ofertę niebiańskiego odpoczynku i postanawia opiekować się ukochaną, pomimo tego, że nie może go ona zobaczyć ani poczuć. W dalszej części filmu obserwujemy rozpaczliwe zmagania Molly z próbą pogodzenia się z zaistniałą sytuacją i choć wszyscy wkoło namawiają ją do zapomnienia, spróbowania rozpoczęcia wszystkiego na nowo, wymazania obrazu miłości jej życia z pamięci, ona i tak uparcie wspomina, rozmyśla i żałuje, wierząc przy tym o idealnym pożegnaniu, jeszcze jednym, ostatnim. Duch Sama nie zadowala się zwyczajnym, niezauważalnym stąpaniem po krokach zrozpaczonej kochanki. Uczy się od innych pozaziemskich istot technik przesuwania przedmiotów, dzięki czemu Molly zdaje sobie w końcu sprawę z jego eterycznej obecności. Jednakże ta niegasnąca miłość, wciąż nie dostępuje spełnienia. Brak dotyku, niewidzialność i niemożność komunikacji werbalnej tworzą bezlitosną barierę, która tylko pogłębia nieszczęśliwość pary. Dopiero za sprawą spirytystki Ody, Sam przybiera ludzką postać aby po raz ostatni dotknąć i pożegnać miłość swojego życia. I tak oto dochodzi do czułego doznania, długo oczekiwanej rozkoszy, ukochani mogą spotkać się ten ostatni raz. Cała scena okraszona została piękną muzyką, dodatkowo umieszczona w niesamowicie wzruszającej scenerii, dzięki czemu widz uwierzył, że ta melodramatyczna historia w końcu dostąpiła happy endu. 


Powyższy przykład filmowy uzmysłowił nam ogromną siłę miłości, jaka połączyć może dwoje bohaterów, gdzie śmierć nie stanowi żadnego znaczenia. Jest przeszkodą, którą warto pokonać, ponieważ uczucie jest największą z istniejących wartości. Sam wyrzekł się wszelkich udogodnień związanych z życiem pośmiertnym, wybrał drogę alienacji i samotnej tułaczki, aby tylko móc widzieć i chronić bliską jego sercu kobietę. Był jest aniołem, obrońcą nie z tej ziemi, o którym Molly do pewnego momentu nawet nie wiedziała. Kochała wspaniałego człowieka, a także jego późniejszą niebiańską formę. Pojawienie się śmierci, nie zmieniło ich uczuć w żaden racjonalny sposób.



Podobną aczkolwiek odwrotną historię przedstawia nam Brad Silberling w swojej produkcji z 1998 roku Miasto Aniołów. W tym filmie to boski wysłannik Seth, wykonywujący swoje anielskie obowiązki na ziemi, spotyka lekarkę Maggie, w której obłędnie się zakochuje. Nie mogąc poradzić sobie z rozwijającym się w nim uczuciem, postanawia poświęcić swoją nieśmiertelność, aby już jako człowiek oddać się miłosnemu uniesieniu, tak dalekiemu w rozumieniu boskich istot. Seth doświadcza upragnionego dotyku, a związek z Maggie wydaje się być idealnym zwieńczeniem danej historii. W tym przypadku śmierć, czyli odrzucenie wieczności na rzecz chwilowego spełnienia, stanowi największą wartość danego filmu. Dla głównych bohaterów miłość staje się być wyjątkowym poświęceniem, anioł porzuca skrzydła i łaskę na rzecz kobiety, z którą pragnie się zestarzeć, a potem umrzeć. Maggie natomiast zostawia wszystko co ma, odrzuca zaręczyny z ówczesnym chłopakiem, aby wyjechać z miasta i cieszyć się wspólnymi, romantycznymi chwilami na peryferiach z Sethem, niezwykłą przygodą. Niestety ich szczęście szybko zostaje przerwane za sprawą wypadku, któremu ulega młoda kochanka. Umiera w ramionach najdroższego, pozostawiając go znowu samotnego, ale wolnego i śmiertelnego. Zrozpaczony i pogrążony w zadumie, nie potrafi zrozumieć dlaczego los tak bardzo go ukarał i zabrał najważniejszą rzecz jaka dla niego istniała. Dopiero koniec filmu uświadamia bohatera, na czym polega miłość, czym ona jest i jaką siłą dysponuje. Jak sam stwierdził Seth, jego decyzja aby porzucić Niebo dla Maggie, była najlepszą z możliwych. Te krótkie chwile, które z nią spędził, były wieczne i nikt mu ich nie zabierze. Pomimo śmierci on nigdy o niej nie zapomni, a miłość do ukochanej będzie rozgrzewać jego serce, aż do końca świata. Był wolny i szczęśliwy, bo w pamięci uczucie nigdy nie umiera. 



W następnej kolejności przyjrzymy się lekkiej, romantycznej komedii z 1996 roku, w reżyserii Nory Ephron Michael. Niekoniecznie skupimy się tu na tym jak pokochać anioła, ale jak on może zbudować miłość w miejscu, gdzie jest ona najbardziej potrzebna. Historia rozpoczyna się w momencie, kiedy dziennikarz Frank otrzymuje list od mieszkanki z pewnego małego amerykańskiego miasteczka. Twierdzi ona, że w jej motelu mieszka anioł, wyposażony w skrzydła, o którym warto byłoby wspomnieć na łamach danej gazety. Zaaferowany tą niezwykłą sytuacją, redaktor wraz ze swym przyjacielem po fachu i nowo przyjętej do redakcji rzekomej ekspertki od spraw anielskich Dorothy, wyrusza w podróż, aby poznać wymienioną w liście boską istotę. Michael, o którym tu mowa, okazuje się grubiańskim, niepoprawnym, niechlujnym niebiańskim wysłannikiem, który wprowadza niemałe zamieszanie wśród głównym bohaterów, ponieważ ewentualna mistyfikacja zostaje odparta autentycznymi, zrośniętymi z ciałem skrzydłami. Anioł, a raczej archanioł Michael zgadza się na sesję zdjęciową w Chicago i wraz z obecną redakcyjną ekipą, jadą na spotkanie z właścicielem gazety. Po drodze współpodróżnicy zaczynają zauważać nadprzyrodzone możliwości boskiej postaci i z początkowo nieprzychylnym nastawieniem, zaczynają go adorować i respektować. Michael nie tylko dba o dobry humor w towarzystwie, ale i w magiczny sposób zbliża do siebie dwie zagubione dusze, Franka i Dorothy, których od początku relacje nie wyglądają najkorzystniej. Para zakochuje się w sobie, pod czujnym wzrokiem anioła i cieszy się najmniejszymi drobiazgami, które ich łączą. Sytuacja jednak komplikuje się, kiedy znowu pojawia się największa z możliwych przeszkód, śmierć. Ale tym razem nie ginie żadne z kochanków, umiera Michael. Widz zaczyna dostrzegać to, że postać, która połączyła tych dwoje, kończąc swój żywot, zakończyła również powodzenie w związku dziennikarza i anielskiej ekspertki. Wraz z pojawienie się licznych niejasności względem pracy Dorothy i oziębłości Franka, para kłóci się i rozstaje w bolesnej niezgodzie. Nic nie jest w stanie pogodzić nieszczęśliwych, no chyba, że zmartwychwstały, kombinator Michael. Pojawia się znowu na ziemskim padole, aby na nowo połączyć ze sobą zakochanych, którzy przez przypadkowe spotkania padają ponownie w swoje ramiona.


Anielska obecność w tym filmie wcale nie jest przypadkowa. Jego ingerencja nadaje takim produkcjom magicznej aury, uświadamiając widzów w istniejące przeznaczenie i fantastyczne zdarzenia mogące przytrafić się każdemu, nawet w szarej, codziennej rzeczywistości. Kochankowie zakochują się w sobie za sprawą pojawienia się boskiej istoty w mieście, przebywają z nim podróż aby rozbudzić w sobie uczucie, a gdy śmierć stara się odebrać im to szczęście, Michael powraca by na nowo zaprowadzić porządek. Jest ważnym elementem fabuły, bez niego nic by się nie zaczęło ani nie spełniło.



Na samym końcu skupimy się na innej nadzwyczajnej postaci z filmu Joe Black z 1998 roku, a dokładnie na Aniele Śmierci. Cała historia rozpoczyna się w momencie kiedy Susan, córka wysoko postawionego biznesmana poznaje w kawiarni mężczyznę, w którym momentalnie się zakochuje. Nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności chłopak ginie pod kołami samochodu, a jego ciało przejmuje Joe Black, czyli uosobienie śmierci, które przybywa na ziemię w celu zabrania duszy Williama Parrisha, ojca Susan. Zważywszy na interesujące życie jakie prowadzi ów biznesman, Joe postanawia odłożyć swoje nadnaturalne obowiązki, aby ten pokazał mu przyjemności tego świata. Wkrótce cała rodzina dowiaduje się o nieznanym przyjacielu Williama, a Susan rozpoznaje w nim przystojnego młodzieńca z kawiarni, w którym to w dalszym ciągu pozostaje obłąkańczo zakochana. Z czasem między uwięzioną w ciele człowieka śmiercią a piękną córką bogatego przedsiębiorcy wybucha szaleńcza miłość, która dla dziewczyny wydaje się być wspaniałą przygodą, dla jej ojca zaś zakazaną, nieodpowiednią relacją. Joe rzeczywiście poznaje uroki życia, czerpie przyjemności ze słodkich potraw, zachwyca się pocałunkami, aż w reszcie odnajduje najgłębszą rozkosz doświadczając seksu. Smaki ludzkich namiętności rozpalają jego duszę i za ich sprawą postanawia zabrać ze sobą nie tylko Williama ale i Susan, bez której nie wyobraża sobie dalszej wiecznej egzystencji. Joe nie rozumie do końca istoty miłości, wydaje się mu, że w momencie poznania rozkoszy tego świata, wszystko jest dla niego jasne i oczywiste. Błyskotliwy i doświadczony biznesman tłumaczy swojemu przyjacielowi, śmierci, że kochać to nie znaczy być samolubnym i brać na co ma się ochotę. To odpowiedzialność, dbałość o dobro nie tylko swoje ale przede wszystkim ukochanej. Joe po raz ostatni postanawia się spotkać z najdroższą, chce odejść i pozwolić jej cieszyć się szczęściem tu na ziemi. Rozumie, że jego egoistyczne postanowienia unieszczęśliwiłyby młodą dziewczynę, która nigdy nie dowiedziała się kim tak naprawdę jest Joe Black, a w miłości nie ma tajemnic. Tylko wiedząc wszystko o sobie para może się prawdziwie pokochać. Susan nie kochała śmierci, ona kochała mężczyznę, którego poznała w kawiarni przed jego drastyczną śmiercią. Dobroduszna postać nie z tego świata, decyduje się wreszcie odejść, zabiera Williama, a duch zmarłego chłopaka od kawy wraca na ziemię, do wcześniejszego ciała, aby zbudować z Susan prawdziwy, szczery, namiętny związek, którego tak od dawna pragnęła. Śmierć odchodzi z dobrymi wspomnieniami, czuje się szczęśliwa, bo zabiera ze sobą w pamięci dobre chwile, a piękną córkę zamożnego przedsiębiorcy będzie kochać zawsze i to jest najwspanialsze w całej tej historii.

Schematyczna miłość, o której wspomniałam na samym początku, nie zawierała w sobie elementu śmierci, jako ważnego przełomu w relacji między kochankami. Zgon nie zawsze znaczy koniec. Kiedy uczucie wydaje się być najistotniejszym warunkiem egzystencjalnym, jest ważne i pewne, nic nie stanie na drodze do prawdziwego szczęścia. Kochanie to zrozumienie, że czasem wystarczy zachować je w sercu aby przetrwało wiecznie, jak w przypadku Setha i Joe’ego. Innym razem to wytrwałość, niczym Sam opiekujący się ukochaną, dążący do ostatniego dotyku. Ale bardzo często jest to przeznaczenie, gdzie anioł, taki jak Michael, schodzi z niebios, aby połączyć dwie samotne, zagubione istoty. My widzowie wierzymy w takie nadprzyrodzone zjawiska, a najbardziej magiczna z tego wszystkiego miłość, silna i niezależna, pokona nawet śmierć.

No i jak tu nie pokochać Anioła...? :)))))))


niedziela, 6 kwietnia 2014

Plan lotu a kino Hitchcocka

Dziś trochę ambitniej (ale będzie i rasistowsko dla zasady), powrócimy do starego dobrego kina, które nie daje o sobie zapomnieć, a nawet staje się ówcześnie źródłem inspiracji twórców z całego świata. Za tym dobrym kinem stoi oczywiście Hitchcock, a gdzie go można obecnie spotkać? 
Przenieśmy się paręnaście lat wstecz...

Hollywood za sprawą mrocznego thrillera Tatoo z 2002 roku, odkryło i zachwyciło się młodym niemieckim reżyserem Robertem Schwentke. Charakteryzował się on nietuzinkowym spojrzeniem na współczesne kino, potrafił wciągnąć widza w zawiłą i szybką akcję, napięcie w jego filmach z każdą minutą rosło a emocje wręcz wylewały się z ram ekranu. Niejednokrotnie uznawano go także za kontynuatora tradycji Alfreda Hitchcocka, co doskonale przedstawił Schwentke w realizacji filmu Plan lotu z 2005 roku.

Zanim pokuszę się o wnikliwą analizę porównawczą postaram się wpierw lekko zarysować fabułę Planu lotu. Główna bohaterka, amerykanka Kyle Pratt (Jodie Foster), traci w nieszczęśliwym wypadku męża. Ponieważ tragedia wydarzyła się w Niemczech, zabiera jego ciało i wraz z sześcioletnią córką Julią postanawia przewieźć trumnę gigantycznym samolotem pasażerskim do rodzinnego kraju. Pogrążone w żałobie matka i córka zasypiają w trakcie podróży, jednakże po przebudzeniu Kyle orientuje się, że jej dziecko zniknęło. Po przeszukaniu praktycznie całego pokładu, zgłasza się do kapitana i prosi o pomoc stewardesy. Dziewczynka nie odnajduje się, a nawet pojawia się podejrzenie wśród załogi, że Julia nigdy nie wsiadła do samolotu. Wkrótce pojawiają się dowody na to, że córka głównej bohaterki nie była odprawiana, nie znajdowała się na liście pasażerów a nawet nie żyję, bo zginęła w wypadku wraz ze swoim ojcem. Kyle zostaje uznana za niezrównoważoną psychicznie, nikt nie wierzy w jej zapewnienia o istnieniu córeczki, dlatego postanawia działać na własną rękę, dzięki czemu odkrywa intrygę, w którą została okrutnie wciągnięta, odnajduje ukrytą w awionetce Julię, a uwikłani w przestępstwo ochroniarz samolotu i stewardesa Stephanie zostają srogo ukarani.
Na pierwszy rzut oka fabuła przypomina tę z 1938 roku z Hitchcockowskiego Starsza pani znika. Ewidentnie mamy podobne zaginięcie drugoplanowej postaci, u Schwentke’a była to sześcioletnia dziewczynka, u Hitchcocka przemiła starowinka. W obu przypadkach główną bohaterką jest zagubiona i lekko zdezorientowana młoda kobieta, której nikt nie chce uwierzyć w tajemnicze zniknięcie pasażerki. Nawet miejsce rozgrywania akcji można uznać za podobne, gdzie w jednym przypadku mamy potężnego rozmiaru samolot, a w drugim rozpędzony pociąg.


Plan lotu nie tylko inspiruje się produkcją Starsza pani znika, ale zauważyć w nim można silne nawiązania odnoszące się do całej twórczości Hitchcocka. Warto wspomnieć o samym budowaniu napięcia, przez cały film Schwentke trzyma widza w niepewności, nie zdradza źródła intrygi i pozwala wraz z bohaterką przeżywać akcję. Następnie pokazuje nam winnych przestępstwa, poniekąd wyjaśnia intrygę i buduje burzliwą narrację wokół jeszcze nic niewiedzących bohaterów. Może efekt nie był aż tak piorunujący, ale jak najbardziej można ten zabieg zaliczyć do Hitchcockowego stylu.

Kolejnym przykładem są silnie zarysowane portrety głównych bohaterów. Kyle Pratt to cicha, pogrążona w rozpaczy po śmierci męża, opiekuńcza matka. Jej stosunek do otoczenia zmienia się w wraz z zaginięciem córki i niezrozumieniem wśród załogi i pasażerów samolotu. Staje się wtedy kobietą silną, niezależną i bezwzględną. Tak też działo się w filmach Hitchcocka, gdzie przeważnie spokojne, atrakcyjne blondynki (zupełnie jak Jodie Foster), które pod wpływem pewnych sytuacji zaczynają działać instynktownie, emocjonalnie i nie cofają się nawet przez dokonaniem zbrodni. Kyle ratuje córkę aktywując bombę w pomieszczeniu, w którym znajdował się ochroniarz samolotu, porywacz i spiskowiec. Czyni to w sposób bezwzględny i nieczuły, ponieważ zmusza ją do tego instynkt macierzyński.

Postać Julii to smutna, mała dziewczynka, niepotrafiąca odnaleźć się w nowej rzeczywistości bez ojca. Po zaginięciu matka opisuje jej osobę, jako ciężko przeżywające tragedię dziecko, które może się dziwnie zachowywać. W ten sposób Kyle stara się wytłumaczyć, dlaczego Julia bez wiedzy rodzica postanowiła opuścić miejsce pasażera.

Dodatkowo wspomnę o negatywnych postaciach Planu lotu, są to: ochroniarz Gene Carson i stewardesa Stephanie. Młodą dziewczyną biorącą współudział w porwaniu zaczynają targać wyrzuty sumienia, ale Gene nie pozwala jej na zaprzepaszczenie całej akcji i zmusza ją do kontynuowania intrygi. Wątek ten przypomina relacje bohaterów z Zawrotu głowy. Hitchcock wyraźnie rozrysował charaktery postaci, gdzie Scottie, zakochany we współwinnej morderstwa Madeleine, zaczyna w końcu odczuwać wewnętrzną potrzebę kierowania zachowaniami swej kochanki.


Schwentke ucząc się od mistrza, potrafił zbudować napięcie tak, aby widz odczuwał przez całą długość filmu niepokój, od pierwszej sceny aż do punktu kulminacyjnego. Najlepiej widać to w scenach, w których Kyle zaczyna wątpić w to, czy rzeczywiście jej córka żyje i znajduje się wciąż w lecącym samolocie. Bohaterka popada w obłęd, o czym świadczą pojawiające się paranoiczne obrazy, zamglone retrospekcje, a także zagubione, obłąkane spojrzenia aktorki. Widz sam zaczyna się zastanawiać nad rozgrywającą się właśnie akcją i podobnie jak Kyle popada w dezorientację. Paranoiczne są ruchy kamery, szybkie, gwałtowne, kiedy bohaterka opętana rozpaczliwym szaleństwem poszukuje córki na pokładzie samolotu. Natomiast długie ujęcia twarzy w Hitchcockowym stylu ukazują nam emocje targane bohaterem. Samo miejsce akcji jest klaustrofobiczne, ogromnych rozmiarów, dwupiętrowy samolot z licznymi zakamarkami, w którym ciężko znaleźć nawet dziecko. Schwentke pokusił się dodatkowo o grę stereotypami, gdzie wsiadający na pokład Arab, momentalnie kojarzy się widzowi z przestępstwem i powoduje niepokój.


Plan lotu jest nie tylko owocem inspiracji Hitchcockiem, ale hołdem złożonym ku jego twórczości. Pierwsza scena, w której bohaterka obserwuje zatrzymujący się pociąg, od razu kojarzy się ze Starsza pani znika, a kolejna scena z krukami fruwającymi nad drzewem przypomina nam o ponadczasowych Ptakach. Schwentke niczym jego mistrz starał się za wszelką cenę przykuć uwagę przyszłych widzów. Nawet jego metoda pracy była zbliżona do Hitchcockowskiej, gdzie precyzyjność ujęć i kadrów rozplanowywał wcześniej w myślach. Każdy ruch kamery był zaplanowany i musiał być logiczny z punktu widzenia rozwoju akcji. Plan lotu przyniósł reżyserowi niebywały sukces i pozytywny odbiór wśród widzów, ale do mistrzostwa Alfreda Hitchcocka jeszcze długa droga. 

wtorek, 28 stycznia 2014

Oscary 2014

I'm alive!!!
Wróciłam, przepraszam. Już szybciutko nadrabiam zaległości...

9 grudnia mój blożek skończył roczek, tak więc NAJLEPSZEGO! i życzę sobie jedwabistej weny, dobrych filmów i sensownych recenzji. Yeah.
Kolejna sprawa....OSCARY, więc i w tym roku podtrzymam tradycję i podzielę się opiniami na temat tegorocznych hollywoodzkich badziewi. Tak badziewi. Niestety z roku na rok jest coraz gorzej z tymi nominowanymi produkcjami. Nic mnie nie zachwyciło na tyle, aby uznać dany film za najlepszy film roku.
Cóż....no to zaczynamy
:) :) :)


Zniewolony. 12 Years a Slave




9 nominacji:
  • Najlepszy film
  • Najlepszy aktor pierwszoplanowy: Chiwetel Ejiofor
  • Najlepszy aktor drugoplanowy: Michael Fassbender
  • Najlepsza aktorka drugoplanowa: Lupita Nyong'o
  • Najlepszy reżyser: Steve McQueen
  • Najlepszy scenariusz adaptowany
  • Najlepsza scenografia
  • Najlepsze kostiumy
  • Najlepszy montaż


Zacznę bardzo negatywnie. Największe rozczarowanie tegorocznych Oscarów! Temat niewolnictwa u Amerykanów jak zwykle na czasie. W zeszłym roku mieliśmy bohatersko-patriotyczny bełkot Bena Afllecka (Operacja Argo) i historyczną chlubę narodu w postaci Lincolna. W skrócie amerykańska propaganda, rozpływający się w powietrzu samozachwyt i wydawanie milionów dolarów na filmy, na których cały świat prócz Stanów śpi...stać ich to mogą, a niech się chwalą, co ja biedna Europejka mogę.

Wróćmy może jednak do Zniewolonego. Na ekranie przewija się sporo czarnuszków, fabuła zmusza nas do ciągłego współczucia, wycierania łez i refleksji kwestii etycznych. Wcale to nie wynika z mojego rasizmu, do którego się nie przyznaję, aczkolwiek who knows?!, ale film zwyczajnie spłynął po mnie. Jak dla mnie mogli wyrżnąć wszystkich bohaterów, jeden po drugim, na koniec zrzucić jeszcze jakiś konkret meteoryt, to i za efekty specjalnie będzie nominacja, a i pewnie też nic w tym by mnie nie zachwyciło. Podstawowym odpychającym problemem jest złe aktorstwo. Bohaterzy w żaden sposób nie walczą o sympatię widza, główna postać Solomon (Chiwetel Ejiofor) jest zwykłym czarnym, zlewającym się w jedno czarne tło z pozostałą czarną obsadą. Nie twierdzę, że Chiwetel jest złym aktorem, widziałam co nieco w jego wykonaniu, w Kozaczkach z pieprzykiem był ujmując to najmniej profesjonalnie jak się tylko da, słodki, co idealnie współgrało z naiwną tematyką filmu. W Zniewolonym winą obarczę scenarzystów, za kiepsko przeprowadzoną akcję i słabe dialogi. Aktorzy nie mieli jak popłynąć. Film nie miał serca.
Co było fajne? W sumie cała produkcja, dopięta na ostatni guzik, składna, owinięta ładnym estetycznym papierem, z linią melodyczną chamsko zerżniętą z innych filmów (Incepcja i Cienka czerwona linia) ale mimo wszystko ładnie prezentującą dzieło, dobra charakteryzacja, spoko oświetlenie, bo nawet rozróżniałam czarnoskórych aktorów i widziałam co robią w nocy pod kołderką :) Wszystko pięknie i różowo, ale koniec końców wyszło słabo...

Filmweb 7,5/10
Kika 6/10 (a powinno być 5, ale za te moje skrajnie rasistowskie poglądy musiałam podwyższyć, żeby moi czarnoskórzy przyjaciele się nie obrazili...co jest jeszcze bardziej rasistowskie! HA!:D)

Wilk z Wall Street




5 nominacji:
  • Najlepszy film
  • Najlepszy aktor pierwszoplanowy: Leonardo Di Caprio
  • Najlepszy aktor drugoplanowy: Jonah Hill
  • Najlepszy reżyser: Martin Scorsese
  • Najlepszy scenariusz adaptowany


Tutaj będę troszeczkę, ale tylko troszeczkę broniła Akademię za aż 5 nominacji do takiej fajnej nic nie wnoszącej do naszego życia komedii. Przyznaję, że jest to mój tegoroczny faworyt. Tylko i wyłącznie będę mu (zapewne bezowocnie) kibicowała, ponieważ jako jedyny z całej nominowanej dziewiątki wywołał u mnie jakiekolwiek emocje. A był to oczywiście zabójczy rechot zagłuszający nawet ten, który otaczał mnie zewsząd na sali kinowej. BARDZO DOBRY FILM. Długi w cholerę, czego w żaden sposób nie da się zauważyć. W każdej minucie mamy sprawnie zbudowaną historyjkę, dialogi są błyskotliwe, a obsada najlepsza na świecie. Scorsese pokazał się z bardzo dobrej reżyserskiej strony, a Leo...och mój drogi kochany Leo. Kocham go młodzieńczą miłością od kiedy w kinach grali Titanica. Wierzę, że kiedyś zostanie ojcem moich dzieci. To co pokazał w Wilku z Wall Street było obłędne. Wykazał się wszechstronnością aktorską, bo jego postać na przestrzeni lat znacząco się zmieniała co Leo pięknie zaprezentował, brawo kochanie, klaszczę w dłonie. Wyczuwacie, że będzie ale, czujecie to suki? Aaaaaale w tym aktorstwie chcąc nie chcąc wyczuwałam pewną desperację, miałam niekiedy wrażenie, że stara się aż za bardzo, za dużo, za wiele. Nie powiem kto tego Oscara dostanie, bo to nie ten film jeszcze, aczkolwiek swoje 5 minut miał także w Wilku...oczywiście mam tu na myśli Matthew McConaughey, któremu statuetka należy się chociażby za to, jak ten aktor bardzo zmienił się ostatnio. Z komedii romantycznych zawędrował do kilku bardzo dobrych i ambitnych produkcji, zrzucając przy tym maskę ładnej buzi Hollywoodu. Aktorsko się wyrobił, a w Wilku...rozśmieszał bardziej jak Leo. Tak. Ewidentnie awansował na mojego nowego kochanka.
W skrócie film dobry, będę kibicować, oczywiście mimo wszystko swój głos oddaję na Leo. Warto zobaczyć i nie grają tam czarni. :)

Filmweb 8/10
Kika 8/10 

Witaj w klubie




6 nominacji:
  • Najlepszy film
  • Najlepszy aktor pierwszoplanowy: Matthew McConaughey
  • Najlepszy aktor drugoplanowy: Jared Leto
  • Najlepszy scenariusz oryginalny
  • Najlepsza charakteryzacja i fryzury
  • Najlepszy montaż


Film z serii: "jestem całkiem przeciętny, ale o ciężkiej tematyce, więc obsypcie mnie nagrodami proszę". Nic specjalnego niestety. W tym przypadku stykamy się z wirusem HIV, okrutnym korpo-światkiem i teksańskim cwaniactwem dzięki któremu przetrwasz. Cieszą mnie takie filmy, choćby z tego względu, że poznaję osoby, który w jakiś sposób rzeczywiście zapisały się na kartach historii, a ja o nich nigdy nie słyszałam. Pod tym względem dziękuje bardzo całej załodze Witaj w klubie, oświeciliście nie tylko mnie ale i pół świata. Korupcja, lekomania, szaleńcza potrzeba życia, homoseksualizm, narkotyki i dziwki. Było wszystko, problematyka dzisiejszego świata w pigułce. No ale Oscar....raczej nie...
Matthew McConaughey, świetna rola, poświęcił się zrzucając sporo kilogramów, wyglądał okropnie, wyczuwam statuetkę. Jared Leto też było ok, przebrał się za dziewczynkę, mówił jak panienka, dużo makijażu, płakał, ekspresyjna gra, no cóż, prawdopodobnie stanie obok Matthew.
Film polecam, bo ciekawy. Ale nic na siłę.

Filmweb 7,8/10
Kika 7/10

American Hustle



10 nominacji
  • Najlepszy film
  • Najlepszy aktor pierwszoplanowy: Christian Bale
  • Najlepsza aktorka pierwszoplanowa: Amy Adams
  • Najlepszy aktor drugoplanowy: Bladley Cooper
  • Najlepsza aktorka drugoplanowa: Jennifer Lawrence
  • Najlepszy reżyser: David O.Russel
  • Najlepszy scenariusz oryginalny
  • Najlepsza scenografia
  • Najlepsze kostiumy
  • Najlepszy montaż



Kolejny przeciętniak, który zapowiadał się bombowo. Po pierwszych scenach byłam pewna, że to będzie mój osobisty strzał w dziesiątkę. Cudowna obsada, najbardziej popularni aktorzy i aktorki ostatnich lat i rzeczywiście pod tym względem nie było źle. Kreacja Bale'a charakterystyczna i magnetyzująca, charakteryzacja idealnie współgrała z jego pomysłem na poprowadzenie postaci. Bradleyow jeszcze troszeczkę brakuje do perfekcji, ale przyznaję, że lubię na niego patrzeć. Jennifer Lawrence po raz kolejny kradła każde ujęcie, Amy Adams niestety moim skromnym zdaniem nietrafiona. Aktorsko wypadła średnio, porównując ją z koleżankami i kolegami z planu nie zaprezentowała nic, oprócz....głębokich dekoltów do pępka. To jest chyba jedyny powód, dla którego Akademia mogłaby uhonorować ją Oscarem. A wiem, że te stare zboczuchy, często mocno biorą sobie to kryterium do serca (albo penisa). Są cycki jest statuetka.
Scenografia, kostiumy - poczułam klimat lat '70-'80, wyszło nieźle. Kto dał ciała? Znowu scenarzyści... Nudno było, co się będę oszukiwać, chciałam bardzo się tym filmem jarać, efekt był odwrotny, przykro. Parę razy dało się wyczuć subtelny humor, troszeczkę zbyt subtelny, bo tej produkcji potrzebny był kiczowato-groteskowy żart, idealnie wpasowujący się w klimat tamtejszych lat. O! Taki jak w Wilku z Wall Street, Scorsese potrafił. Wątek kryminalny bardzo źle poprowadzony, miał być główny, stał się poboczny. Film bardziej skupiał się na tym kto wydyma Amy Adams, niż spektakularnych oszustwach, na których widzowi najbardziej zależało.
Polecam dla obsady i dobrego klimatu. No i panom mogą się spodobać kostiumy...

Filmweb 7/10
Kika 7/10 (pomimo mojej ukrytej zazdrości dekoltem pani Adams, niech i będzie przeciętne 7)


Grawitacja




10 nominacji:
  • Najlepszy film
  • Najlepsza aktorka pierwszoplanowa: Sandra Bullock
  • Najlepszy reżyser: Alfonso Cuarón
  • Najlepsza muzyka oryginalna
  • Najlepsza scenografia
  • Najlepsze efekty specjalne
  • Najlepsze zdjęcia
  • Najlepszy dźwięk
  • Najlepszy montaż
  • Najlepszy montaż dźwięku

Mógł być Kikusiaczkowy Oscar, oj mógł. Było bliziutko, ale Ameryka jak to Ameryka wolała skupić się nad efektami specjalnymi zapominając o europejskich zapotrzebowaniach na "coś głębszego".
Zdjęcia rewelacyjne, absolutne mistrzostwo! Sandra Bullock i George Clooney nie mieli łatwego zadania i musieli wykazać się dużą wyobraźnią grając wyłącznie na mało inspirującym zielonym tle. No ale efekt był piorunujący. Piękne widoki zaczarowały mną i odbyłam daleką podróż...
To samo ujęcia, dało się wyczuć artystyczny zmysł, próbę wciągnięcia widza w kosmiczną poezję.
Sandra sprawnie poradziła sobie samotnie na ekranie, piękna, zgrabna i utalentowana, nie nudziłam się w jej towarzystwie.
Grawitacja trwała jakieś 1,5 h co jest dla mnie idealną długośćią filmu, w której przedstawiono sprawnie cała fabułę. Wrzucono parę zabawek w postaci świetnich efektów specjalnych i w połączeniu z imponującymi zdjęciami zbudowało się całkiem ładne hollywodzkie cacko.
Czego zabrakło? Refleksji nad życiem i śmiercią, samotnością, bezradnością. Trochę filozoficznych bzdur nadałoby filmowi charakteru. Pominięto to znacząco. Pojawiły się co prawda wspomnienia głównej bohaterki o zmarłej córeczce, troszeczkę zaleciało sentymentalizmem, ale było to bardziej naiwne jak sensowne.
Zabrakło ducha, ale w sumie nieszkodzi. Polecam.

Filmweb 7,1/10
Kika 7/10


Ona




5 nominacji:
  • Najlepszy film
  • Najlepszy scenariusz oryginalny
  • Najlepsza muzyka oryginalna
  • Najlepsza piosenka "The Moon Song" (Scarlett Johansson i Joaquin Phoenix)
  • Najlepsza scenografia

Bardzo dziwi mnie nominacja do Oscara. A dlaczego? Bo ten film był bardzo nie w stylu Akademii. Liryczny, uczuciowy i metaforyczny pomimo swojej prostoty. Po raz pierwszy zetknęłam się z alternatywną wizją przyszłości, która nie opiera się na frwających nad miastem statkach kosmicznych i kuriozalnych, futurystycznych outfitach. Rzeczywistość w tym filmie jest o dziwo dość ekhm realistyczna, wszystko trzyma się kupy, świat wygląda zwyczajnie a nasze iphony po prostu ewoluowały, co zaczyna dziać się nie od dziś... Komputery to nie tylko sztuczna inteligencja, to aż bezcielesny człowiek, który odczuwa emocje, ból, rozdrażnienie, a nawet miłość. Tak. Ona to kolejna romantyczna historia, ale z nowymi bohaterami. Człowiek zakochuje się w systemie operacyjnym o wdzięcznym imieniu Samantha i trudno mu się dziwić, bo w takim głosie ciężko się nie zakochać. Za tym głosem nie stoi nikt inny jak Scarlett Johansson, piękna dziewczyna. W każdym filmie zazdroszczę jej urody, ale dopiero w tej produkcji zauważyłam jej charakterystyczną, kuszącą chrypkę. Cudownie dobrali aktorkę, zupełnie nie potrzebowałam widoku jej ciała aby zrozumieć zauroczenie Theodora (Joaquin Phoenix). Między tymi aktorami wyczuwałam chemię, współpraca wyglądała obiecująco, a widz pomimo absurdu ich filmowego romansu, pływał w odmętach pięknych wierszy i lirycznych dialogów. To wszystko okraszone było niegłupimi zdjęciami, które kupiłam w całości. A muzyka? Błagam, chociaż w tej kategorii o statuetkę.
Wszystkie elementy idealnie ze sobą współgrały, było cudownie, poetycko, romantycznie i przyzwoicie zagrane. Polecam póki co najbardziej z wszystkich obejrzanych, chociaż zdaję sobie sprawę, że to nie jest kino dla każdego. Zupełnie inny wymiar miłości, uduchowiona technika, człowiek w szponach nowoczesności. Szybko zaprzyjaźniamy się ze wszystkimi bohaterami, zarówno tymi ludzkimi jak i z maszynami. Wierzymy w taką przyszłość, bo już opieramy nasze życia na high techonology. To nas czeka, takie związki, takie rozterki i raz jeszcze polecam.
A co do Oscara....to go nie będzie.

Filmweb 7,8/10
Kika 9/10

Kapitan Phillips




6 nominacji:

  • Najlepszy film
  • Najlepszy aktor drugoplanowy - Barkhad Abdi
  • Najlepszy scenariusz adaptowany
  • Najlepszy dźwięk
  • Najlepszy montaż
  • Najlepszy montaż dźwięku


Chyba spośród moich znajomych obejrzałam ten film jako ostatnia, dlatego o Kapitanie Phillipsie usłyszałam całą masę jako takich recenzji. W sumie wszyscy go zachwalali, że ciekawie zrobiony, przyzwoicie zagrany, trzymający w napięciu, generalnie dobre kino. Oczywiście poniekąd zgadzam się z nimi wszystkimi, bo rzeczywiście nieźle było, trochę się podenerwowałam (w moim przypadku pojawiająca się irytacja fabułą jest związana z silnymi emocjami i zazwyczaj wiąże się z wysoką oceną), na Toma Hanksa złego słowa nie powiem, bo dobrym aktorem jest, a urocze somalijskie czarnuszki w końcu wywołały u mnie uzasadniony maluteńki, oczywiście ledwo zauważalny rasizm. Tfu brzydkie słowo. "Rasizm-ik". O. Może być...
Więc... film dobry, ale jak dla mnie niedopracowany. Było parę zupełnie nieistotnych scen nie wnoszących nic do fabuły, całość zbyt przedłużona, miejscami irracjonalna i naciągana. Scena w której Phillips próbuje uciec skacząc do wody - absolutnie niepotrzebna, nic z niej nie wynikło. Murzynki za grzeczne były, bo aż tak strasznie mnie nie irytowały, a tak przy okazji nominacja dla Barkhad'a Abdi to chyba jakiś żart... Nie wiem za co Akademia go wyróżniła, no ale nieważne, taka dygresja.
Ja wiem, że ta cała historia oparta była na faktach, że rzeczywiście istnieje taki kapitan i miał tak strasznie przesrane, ale...ja jakoś tego nie kupuję. Dlaczego cała załoga statku, paręnaście-dziesiąt osób cyka się 4 młodych chłopców? Dlaczego frachtowce pływające po terenach zagrożonych pirackimi napadami nie są zaopatrywane w broń? Gdzie jakaś ochrona? Gdzie sens? Przykro mi, że żyjemy w świecie absurdu, który przyćmił mi prawdopodobną zajebistość powyższego filmu, ale jednak, pomimo tego wszystkiego, po seansie byłam artystycznie zaspokojona. Podobało mi się, przede wszystkim ostatnia scena, gdzie Tom rozwalił mnie na łopatki, kiedy chciałam się przyczepić do nieoryginalności jego postaci. Stworzył tak niesamowitą kreację, która w ostatnich minutach założyła klamrę do całej historii, wszystko było dla mnie jasne och i jak genialne. Brawo Tom, bo był twój kolejny dobry rok.

Filmweb 8/10
Kika 7/10

Nebraska



6 nominacji:
  • Najlepszy film
  • Najlepszy aktor pierwszoplanowy - Bruce Dern
  • Najlepsza aktorka drugoplanowa - June Squibb
  • Najlepszy reżyser - Alexander Payne
  • Najlepszy scenariusz oryginalny
  • Najlepsze zdjęcia


Myślałam, że w tym roku nic lepszego jak Wilk... czy Ona mnie nie spotka. Jak jeszcze zorientowałam się, że Nebraska jest filmem czarno-białym, a poszczególne klatki nie przedstawiają większej akcji, zrozumiałam, że czekają mnie nieziemskie nudy. I właśnie z takim nastawieniem, niespodzianki filmowe smakują najlepiej, byłam absolutnie urzeczona dopiero co obejrzanym obrazkiem. Bardzo lekka fabuła, przedstawiająca relacje rodzice - dzieci, gdzie najmłodsi są dorosłymi ludzi, a najstarsi mają bliżej jednak w tę drugą stronę. Syn zabiera ojca w podróż, ponieważ ten, chory i nie do końca w pełni władz umysłowych, jest przekonany, że wygrał ogromną sumę na loterii. To tyle. Cała fabuła. Ale po co kombinować? Genialna naturalność aktorów to tylko początek, poczułam jak historia wciąga mnie w ekran, a nastrojowość zdjęć i muzyki kołyszą mnie gdzieś wysoko. Spokojna, niedynamiczna akcja była absolutnym atutem, który jak najbardziej powinien być doceniony. Doskonale poznajemy bohaterów, dzielą się oni z nami swoją sentymentalnością, zarażają lekkim humorem i na koniec...na końcu dzieje się coś pięknego. W sercu poczułam dziwne, ale bardzo przyjemne uczucie, szczery uśmiech sam mi się namalował na mordce, a  i bardzo żałowałam rozstania z filmem. Najlepsze zakończenie ever! Nebraska. Polecam. Bo nie zawsze dynamizm i sztuczny dramatyzm wystarczą....

Filmweb 7,5/10
Kika 8/10

Tajemnica Filomeny



4 nominacje:
  • Najlepszy film
  • Najlepszy aktorka pierwszoplanowa - Judi Dench
  • Najlepszy scenariusz adaptowany 
  • Najlepsza muzyka oryginalna
Czekam na napisy, bo kino drogie...