wtorek, 25 czerwca 2013

Deszcz pada, słońce świeci, gorąco, upał, blog!

Będąc w trakcie sesji (do której się nie uczę) i redagowania nowego MEGA postu (temat dla mnie nowy aczkolwiek MEGA), postanowiłam przerwać ciszę na blogu i wrzucić coś ze starych śmieci. Kiedyś tak właśnie pisałam recenzje, bez wulgaryzmów i kolokwializmów, ale mimo wszystko pozostałam krytyczna. Proszę się nie śmiać. Dziękuję.


Akcja filmu „Daleko od nieba” rozgrywa się na amerykańskich przedmieściach w latach ’50, kiedy  prześladowani i wytykani palcami czarnoskórzy starają odnaleźć się jako służba wyrafinowanych, obytych oraz towarzysko spełnionych gospodyń domowych. Jedną z nich jest Catherine (Julianne Moore), idealna matka i żona, a także szanowana pośród kręgu sąsiedzkiego za swój upór i ambicję w prowadzeniu domu, bezkonkurencyjna organizatorka przyjęć. Idealne życie Catherine ulega zmianie, kiedy pewnego dnia nakrywa swojego męża (Dennis Quaid) na zdradzie z innym mężczyzną. Po nieskutecznych próbach leczenia małżonka drogą psychiatryczną, bohaterka w końcu odnajduje pocieszenie w ramionach czarnoskórego ogrodnika. Romans ten jednak rujnuje jej życie towarzyskie.


Film na pewno przyciąga interesującymi poniekąd tragicznymi wątkami, które idealnie kontrastują z wszechobecnymi kolorowymi sukienkami, przesłodzoną scenerią i sztucznymi uśmiechami. Przede wszystkim nieszczęśliwa rodzina, zdradzona żona, homoseksualny mąż nie mogący pogodzić się ze swoją naturą, a także dzieci, niezrozumiane, wiecznie poganiane i kompletnie nie budzące zainteresowania rodziców. Nie widać tego na pierwszy rzut oka, ponieważ Catherine stara się tak prowadzić życie domowe, aby nikt, ani sąsiedzi ani nawet sami domownicy nie zorientowali się z powagi wszechobecnego dramatyzmu. Odnosi w tym sukcesy, ponieważ przez większość czasu nawet widz daje się jej oszukać.


Całkowicie pozytywnie przychylając się ku pierwszemu wątkowi, stwierdzić muszę jednak, iż wątek kolejny nie jest już tak dobrze prowadzony. Romans idealnej gospodyni z ogrodnikiem innego koloru skóry miał wzbudzać emocje i współczucie dla ów nieszczęśliwie zakochanych, wszystko to było, niestety w dawkach minimalnych, niezaspakajających. Widz jedyne co może dostrzec to szczerą przyjaźń między tymi dwoma, chęć przebywania ze sobą, wzajemne pokrywanie się intelektualne i duchowe. Jednakże na miłość to za mało, nawet słowo „romans” może w tym kontekście stać się hiperboliczne, ponieważ do fizycznej zdrady nie dochodzi.. Duże rozczarowanie wzbudza także zakończenie, gdzie punkt kulminacyjny związku Catherine i ogrodnika zamiast poruszyć serca, rozpływa się w eterze, gdzie jedynym wartym uwagi aspektem jest performens Julianne Moore, której mimika wyraża to co trzeba: bolesną utratę i poczucie nadchodzącej samotności. Genialnie zagrane, to trzeba przyznać bezkompromisowo, jednak poza tym scena uboga.



Pomimo małych niedopracowań w scenariuszu, cała reszta zachwyca. Przede wszystkim gra aktorska wcześniej wspomnianej głównej bohaterki, przyciąga i zachęca do zagłębienia się w akcję. Ekspresja niejednokrotnie aż wylewa się przesadnie z aktorów, co jednoznacznie kojarzy nam się z amerykańskim kinem klasycznym. Kostiumy świetnie dobrane, rzucają się w oczy, aż miejscami rażą, bardzo dobrze wkomponowują się w sztuczną życzliwość sąsiedzkiej etykiety. Warto zwrócić uwagę także na pojawiający się problem rasizmu. Nadał on fabule innego wymiaru, wzbudzał emocje wtedy, kiedy temat miłości białej kobiety do czarnego mężczyzny stawał się zbyt banalny. Film jak najbardziej do polecenia, w szczególności dla kontrastu cukierkowej oprawy z dramatyzmem sytuacyjnym. Nadało to całemu temu obrazkowi ironicznego wyrazu. Wielki ukłon w stronę reżysera, rewelacyjnie prowadził aktorów i zbudował odpowiedni klimat, szkoda tylko, że nie skupił się aż tak dobrze podczas pisania scenariusza. Mogło wyjść lepiej. 


Wieeeeem, nie nawiązałam do Wszystko, na co niebo zezwala Sirka, ale do tej pory ta produkcja pozostaje w kategorii filmów, które muszę zobaczyć. Niebawem kochani, a póki co zadowalamy się tym co Kika nie skasowała jeszcze z kompa. 

niedziela, 9 czerwca 2013

Królewna Śnieżka tańczy flamenco!



Najnowsza produkcja hiszpańskiego reżysera Pablo Berger’a jest interesującym przykładem współczesnego filmu inspirującego się kinem dawnym, początkowym, niemym. Mająca swoją światową premierę Królewna Śnieżka (Blancanieves) w 2012 roku, często gościła na galach i festiwalach, nie tylko europejskich. Oryginalności i świeżości nadaje przede wszystkim sama konstrukcja filmu, gdzie w czarno-białych barwach i pozbawionych dialogów scenach, to muzyka i ekspresja aktorów prowadzi ku nowym, empirycznym doznaniom.

Królewna Śnieżka nie jest kolejną odnowioną wersją znanej baśni, scenariusz jest nią inspirowany, kilka elementów zostało zaczerpniętych, bądź delikatnie zmodyfikowanych, ale przedstawiona przez Berger’a historia nie jest już tak bajkowa i nieprawdopodobna. Akcja rozgrywa się w latach ’20 ubiegłego stulecia, co tłumaczyć można, jako kolejny ukłon w stronę kina niemego, który swój rozkwit przechodził właśnie w tym okresie. Losy głównej bohaterki, Carmen, rzeczywiście przypominają nieszczęśliwe poczynania Śnieżki, dlatego też w końcu ta postać otrzymuje taki przydomek artystyczny. Jednakże dla lepszego zrozumienia filmu pokuszę się o bardziej szczegółowe przybliżenie fabuły.




W początkowych scenach dowiadujemy się wszystkiego o rodzicach jeszcze nienarodzonej Carmen. Matka jest kobietą o niesamowitej urodzie, pełnej miłości i dobrego serca, natomiast ojca poznajemy, jako światowej sławy torreadora, odważnego i pałającego wielkim uczuciem do swojej żony. Niestety wkrótce dochodzi do tragedii, kobieta umiera przy porodzie, a mężczyzna ulega wypadkowi podczas jednego z pokazów.  Sparaliżowane ciało Antonia nie pozwala mu na samodzielne wychowywanie nowonarodzonej Carmencity, która w końcu trafia pod opiekę babci. Załamanym psychicznie i emocjonalnie ojcem, zajmuje się podstępna pielęgniarka, z którą oczywiście prędko bierze ślub. Antonio zaniedbuje przy tym swoją córkę, zrywając z nią całkowity kontakt, z powodu przygnębiającej przeszłości oraz zaborczości nowej żony. Mała Carmen w końcu trafia pod dach okrutnej macochy w momencie śmierci babci i w tym momencie przypomina nam się baśń o Królewnie, ponieważ dziewczynka przechodzi identyczne katusze niczym nasza książkowa Śnieżka. Zła macocha zmusza dziecko do sprzątania, ciężkich prac domowych, a na koniec dnia zamyka ją w ciemnej piwnicy uniemożliwiając przy tym kontakt z ojcem. Sprytna Carmencita jednakże buntuje się przeciwko despotycznej władzy macochy i wymyka się codziennie do pokoju taty, który wyleczony z depresji za sprawą własnej córki, uczy ją sztuki corridy, walki z niewidzialnym bykiem. Niestety Antonio także ginie w nieznanych okolicznościach, prawdopodobnie zamordowany przez własną żonę. Wyzwolona i otoczona bogactwami zmarłego męża piękna Encarna, do pełni szczęścia potrzebuje tylko śmierci już dorosłej Carmen, dlatego nasyła na nią mordercę, który nie tylko próbuje ją zabić, ale oszołomiony jej nieziemską urodą stara się ją także zgwałcić. Dziewczynie udaje się przeżyć za sprawą sześciu karłów, którzy nie tylko przywracają jej tlen w płucach, ale także przygarniają do swojej grupy lilipucich torreadorów i pozwalają na wspólną trasę po kraju. W ten sposób Carmen staje się w przeciwieństwie do baśni siódmym „krasnalem”, ale z powodu amnezji nazwana jest przez przyjaciół symbolicznie Śnieżką. Ponadprzeciętny talent odziedziczony po ojcu pozwala bohaterce na odniesienie absolutnego sukcesu i sławy, który przytłumił popularność doskonale nam znanej macochy Encarny. Podstępna kobieta knuje okrutny plan morderstwa - symboliczne zatrucie jabłkiem. Dochodzi do zabójstwa, Śnieżka umiera, Encarnę dosięga sprawiedliwość - umiera stratowana przez rozwścieczonego byka. W baśni wszystko dobrze się kończy, przybywa książę, całuje królewnę, zatrute jabłko opuszcza jej organizm, piękna dziewczyna budzi się z wiecznego snu i wszyscy żyją długo i szczęśliwie. Wersja Berger’a jest jednak inna. Książę nie przybywa, królewna umiera, a jej ciało zostaje wykorzystane do celów marketingowych. Ze względu na jej charakterystyczny pseudonim artystyczny, menadżer posługuje się jej ciałem, aby niczym w prawdziwej bajce, (ale za drobną opłatą) każdy mógł spróbować obudzić Śnieżkę poprzez miłosny pocałunek. Czy stanie się cud?









Warto porównać współcześnie nakręconą historię Królewny Śnieżki z tą z 1916 roku, kiedy kino było nieme i bardziej ograniczone niż jest obecnie. Przede wszystkim jak dużo Berger zaczerpnął z tamtych lat i co stanowiło dla niego największą inspirację. Oczywiście ekspresja aktorów, ich gra przypominała styl sprzed prawie stu lat, wyrazy twarzy mówiły więcej niż puste słowa. Odpowiednia gestykulacja, grymasy. Widz miał większą możliwość odebrania filmu w sposób emocjonalny, gdzie nie wszystko było dosłowne, a zdjęcia niekiedy kryły za sobą pewną głębię. Kwestia pozbawienia barw również określiła produkcji specyficzną narrację, gdzie scena, w której biała suknia Carmencity farbuje się na kolor czarny symbolizuje nam przejście bohaterki z niewinnej fazy dzieciństwa, komunii świętej, do zmagania się z nagłą utratą ukochanej babci, żałobą.



Muzyka, za którą odpowiedzialny był Alfonso Vilallonga, również nadała swoistego czaru. Berger’owi zależało na podkreśleniu hiszpańskości w tym filmie, dlatego mamy corridę, tradycyjne stroje, zachwycające krajobrazy Sevilli i oczywiście flamenco. Taniec interpretujemy w wersji z 2012 i 1916 roku tak samo. W nowszej produkcji Carmen tańczyła flamenco wraz ze swoją babcią, co stanowiło dla niej doskonałą zabawę i możliwość zapomnienia o smutkach. W późniejszej akcji dziewczynka przebiera się w oryginalny strój tancerki flamenco i przedstawia swoje umiejętności ojcu, który w końcu wyzwala się z depresji odnajdując duch nieżyjącej żony w ciele odtrąconej córki. Niema Królewna Śnieżka poprzez taniec wyraża szczęście. Kiedy poznaje księcia – tańczy, pomimo trudów, jakie przyszykowała jej zła królowa – tańczy radując się otaczającą ją przyrodą, rusza w pląsy także ze swoimi przyjaciółkami, damami dworu, aby podkreślić więź, jaka je łączy.



W starszej wersji, reżyser James Searle Dawley’a, skupił się bardziej na częstym stosowaniu efektów specjalnych, wplótł w fabułę magię, złą czarownicę, zbudował historię tak, by była jak najbardziej bajkowa. W hiszpańskiej Królewnie Śnieżce Berger ograniczył się wyłącznie, do nałożenia dwóch obrazów na siebie, co miało przypominać wyobrażenie zmarłej matki, czy ulubionego koguta Carmen, Pepe, z którego macocha zarządziła bestialsko ugotować rosół. Nakładanie zdjęć było częstym zabiegiem stosowanym choćby w filmowej awangardzie.




Kolejną istotną kwestią, o której warto wspomnieć jest obsesja na punkcie piękna. Encarna z 2012 roku ubierała się w najmodniejsze stroje, bywała na okładkach kolorowych rozkładówek, świat zachwycał się jej urodą, chciała być najpopularniejsza, dlatego ponad wszystko pragnęła śmierci młodej Carmen. W ekranizacji Dawley’a zła królowa miała swoje lustereczko, kolejny baśniowy artefakt, które w magiczny sposób miało uświadamiać ją w swojej nadnaturalnej urodzie.




Na koniec chciałabym jeszcze wspomnieć o miłości, jako ważnym elemencie baśni, ponieważ w każdej historii królewny się zakochiwały, najczęściej w królewiczach. W hiszpańskiej Śnieżce uczucie do głównej bohaterki rodzi się u jednego z karłów, Rafita, który nie tylko początkowo ratuje jej życie przed napaścią mordercy, ale wspiera ją i kibicuję przez cały rozwój kariery torreadora, aż w końcu po śmierci pielęgnuje jej martwe ciało do pokazów zachłannego menadżera. Jest jedyną osobą, która może wybudzić Carmen z wiecznego snu, ale jak historia się skończy zależy tylko od nas. Czy odbierzemy ten film współcześnie, gdzie nikt nie wierzy już w bajki, nie można się odrodzić, a pocałunek nie budzi martwych, lub baśniowo, jak w niemej produkcji, królewna się zbudzi i zasiądzie na tronie - będzie kontynuować karierę na corridzie. Berger pozostawił otwarte zakończenie, aby każdy z nas wybrał swoje własne, wyjątkowe. Elementy kina niemego i współczesnego w tym filmie wciąż się ze sobą przeplatają. Widz ma możliwość wprowadzenia własnej interpretacji, zadecydowania o losach bohaterów, ale i większego zaangażowania w daną sytuację. Scenariusz przypomina prawdziwe zdarzenia, które rzeczywiście mogły mieć miejsce, dlatego tak bardzo nam zależy na baśniowym zakończeniu, happy endzie. Zeszłoroczna Królewna Śnieżka to nie tylko świetne kino, ale warta kontemplacji poezja. Obraz zwyciężył nad słowem, a zapomniane nieme kino raz jeszcze powróciło.








Kurwa.
Musiałam :)


Why so serious?




Kika 8/10
Filmweb 7,4/10

Yo!